Spokój przerwało dopiero przyjście ich nowego dziesiętnika. Stary, doświadczony żołnierz, już z daleka jednak krzyczał:
– Siedzieć, siedzieć, spokojnie…
Podnieśli się jednak kiedy podszedł bliżej.
– Żołnierz Durban melduje…
– Ciiiiii – ich nowy dowódca zgasił zapał chłopca. – Przecież mówiłem, spokojnie.
– My…
– Ciiii. Nazywam się Haran i jestem waszym dziesiętnikiem – stary żołnierz zawahał się patrząc na Reenę. – A co to jest? – spytał, otrzepując mąkę z jej poplamionej tuniki.
– Ja wyczyszczę, proszę pana!!! – dziewczyna wyprężyła się, za wszelką cenę chcąc uzyskać najmniejszą z możliwych kar.
– No, co tak krzyczysz, dziecko? – skrzywił się Haran. – Należy ci się nowa tunika. Idź, pobierz w magazynie.
Dziewczyna skamieniała ze zdumienia.
– A ty co masz na nogach? – dziesiętnik nie ustawał w indagacjach.
– Panie dziesiętniku, melduję, że na nogach mam sandały!!! – wykrzyczał Durban.
– Ty co? Nie umiesz odpowiedzieć jednym słowem? – podoficer nachylił się, żeby lepiej widzieć. – Sandały? Chyba ćwiczebne. Przecież w czymś takim nie zrobisz nawet stu kroków. Słuchaj – zwrócił się dobrotliwie do Reeny. – Idź do magazynu i przynieś porządne sandały dla wszystkich. Co oni tu, zaraza, z wami zrobili? Oddział patrzył na niego z niedowierzaniem.
– A ty – dziesiętnik zwrócił się do Achai. – Co masz w plecaku?
– Melduję, że buławę stratega!!! – wywrzeszczała dziewczyna, prężąc się jak struna.
– Coooo? – Haran wytrzeszczył oczy. – Dziecko… W rozumie masz pomieszane?
– Melduję, że mam kubek, miskę, łyżkę, koc, drewniany, zaostrzony palik, krzesiwo, rzemień…
– Ciiiiiii… – zgasił ją podoficer. – Wyrzuć natychmiast ten palik, kubek i parę innych rzeczy. Wszyscy wyrzućcie. Nie będziecie przecież tego tachać na plecach.
Oddział osłupiał. A kiedy Reena wróciła w nowej tunice i z workiem pełnym sandałów osłupienie zamieniło się w coś znacznie gorszego. Wojsko miało porządne sandały! Psiamać, wojsko naprawdę miało porządne, miękkie, dostosowane do rozmiaru nogi sandały!!! Wśród niepewnych jeszcze śmiechów zaczęło się przymierzanie. Nowy dziesiętnik przyglądał się temu, gryząc jakąś słomkę. Kiedy skończyli, niespiesznie zaczął ich ustawiać do wymarszu. Pozwolił zdjąć skórzane pancerze i nagolennice, pozwolił poluzować paski hełmów. Niedługo potem w luźnym szyku opuścili obóz, który u nikogo nie pozostawił przyjemnych wspomnień. Maszerowanie bez zbytniego obciążenia było nawet przyjemne. W żaden sposób nie można było tego porównać z forsownymi marszami, które odbywali podczas szkolenia. Teraz ich ciężkie piki podróżowały osobno, ułożone na specjalnych wozach. Nawiasem mówiąc, już na początku podróży piki (razem z wozami) gdzieś się zgubiły i nie musieli nawet dostosowywać kroku do tempa pociągowych koni. Ludzie z mijanych wiosek wychodzili na drogę, żeby popatrzeć na wojsko. Chłopcy z oddziału uśmiechali się do wiejskich dziewczyn, po raz pierwszy od rozpoczęcia służby byli dla kogoś obiektem zachwytów. Stare chłopki dawały dziewczętom w mundurach mleko, czasem nawet łyk cierpkiego wina. Mówiły: „oj, biedne wy córeczki, wam dziecka rodzić, a nie na wojnę się wybierać…”.
Pierwszy popas zarządzono w późne południe, na specjalnym placyku wybrukowanym równymi kamieniami, tuż obok królewskiej drogi. Rozdano placki i wodę, ale chłopcy z oddziału skombinowali gdzieś kurę. Reena, która urodziła się na wsi, zabiła ją, oskubała i wypatroszyła błyskawicznie. Piekli ją ukradkiem na małym ognisku, ukrytym za otaczającymi placyk drzewami. Ta stara, chuda i łykowata kura, przypalona z jednej strony, a prawie surowa z drugiej, smakowała im lepiej niż wszystko, co do tej pory jedli.
Kiedy po dłuższej przerwie ruszyli dalej, można było sądzić, że są grupą przyjaciół, którzy wybrali się na spacer. Dziesiętnik nie wtrącał się do niczego, przymknął oko nie tylko na kurę, ale nawet na wino, które ktoś kupił w miasteczku leżącym na drodze ich marszu. Miasteczko utkwiło im w pamięci z jeszcze jednego powodu. Otoczyła ich tam zgraja kilkuletnich chłopców, którzy długo biegli za nimi. Pytali o wszystko, dokąd idą, z kim będą walczyć i co należy zrobić, żeby zostać żołnierzem. Gdyby cesarz Luan słyszał choć część rzucanych przez członków oddziału odpowiedzi, już dawno powinien ze strachu odebrać sobie życie. W każdym razie dzieci były chyba jedynymi istotami na świecie, które zazdrościły żołnierzom ich losu.
Nocleg przypadł im w następnym mieście. I to nie byle gdzie, tylko w pięknych koszarach, gdzie były prawdziwe łóżka i gorąca kolacja. Nie wyznaczono im żadnych wart, żadnego zmywania, ani szorowania podłóg. Nie było capstrzyku, ani nawet apelu. Wielu wydawało się, że jeśli tak ma przebiegać ich dalsza służba, to właściwie najgorsze w wojsku mają już za sobą…
Piękny sen trwał dalej następnego dnia. Po pierwsze pozwolono im się wyspać, po drugie nakarmiono ich serem i owocami, nie obdzielając żadnymi dodatkowymi służbami, nie kazano niczego sprzątać, myć ani wygładzać. Ich wiezione wozami piki znalazły się rano, ale kiedy ruszyli w dalszy marsz, zgubiły się znowu, więc w dalszym ciągu nie musieli dorównywać kroku pociągowym koniom. Dziesiętnik wydał im nawet maść na obolałe stopy, ale nikt jej nie użył, bo starsi żołnierze z innych oddziałów wytłumaczyli im, że maść chłopi używają do polepszenia smaku wina i płacą za nią ogromne pieniądze. Istotnie w najbliższej wsi udało się opchnąć cały zapas – starsi żołnierze nie kłamali. Wina jednak, tym razem, nikt nie kupił.
Szlak prowadził ich doskonałą Królewską Drogą (choć nikt nie zdradził im jej numeru, ani nazwy, mniej więcej wiedzieli, że zmierzają w stronę granicy z Cesarstwem Luan). Na najbliższym postoju postanowili odważyć się i spytać dziesiętnika, co z nimi będzie. Ten jednak roześmiał się.
– Wiem tyle, co i wy – powiedział.
Długo nie mogli ochłonąć. Po raz pierwszy, od czasu rozpoczęcia służby, zwierzchnik przyznał się, co do swojej niewiedzy w czymkolwiek. On sam jednak zorientował się, że taka odpowiedź nie satysfakcjonuje podopiecznych.
– Słuchajcie – usiadł na murku otaczającym placyk manewrowy przy drodze. – Rekruta nie wysyła się od razu w bój. Chyba, że dostaliśmy tęgie wciry – sięgnął do skrawka trawy, która uchowała się w cieniu murku i urwał słomkę, którą włożył sobie do ust. – Ale nie wygląda na to, żeby nasza kochana, cha, cha, Armia Zachodu dostała duuuuże lanie… Wiecie dlaczego?
Powiódł wzrokiem po skupionych wokół niego żołnierzach, ale na żadnej ze spoconych twarzy nie malował się nawet cień zrozumienia.
– No bo – odchrząknął – jakbyśmy dostali, to na każdym postoju byłaby bieganina. Wszyscy by latali jak z pieprzem w dupie! Nie?
Dalej nikt nie rozumiał – co ma wspólnego bieganina z klęską?
– Oj, nooooo… – dziesiętnik machnął ręką. – No bo jest tak. Jakbyśmy w dupę wzięli, to by wozy nie jechały do granicy tylko od granicy – wyjaśnił. – A widzieliście jakiś wóz, któryby nas mijał z naprzeciw?
– Widzieliśmy – odważył się powiedzieć Durban.
– Aaaaaach – znowu trochę lekceważące machnięcie ręką. – Nie, żeby kupiec jakiś, chłop, czy, tfu, poborca. O wojskowe wozy mi chodzi. Sztaby, dowództwa, ranni, pełno wszelakiego dobra…
– Aaaaaaaa… – cień zrozumienia odbił się na twarzach żołnierzy.
– No. A tu nic – dziesiętnik wypluł słomkę i urwał sobie następną. – Pewnie jak zwykle, oni nas ciachnęli, my ich ciachnęliśmy, dwa dni drogi do przodu, dwa dni drogi w tył i rokowań czas wyglądać. Nie raz, nie dwa i nie dziesięć razy ciachaliśmy się z Luan.
Dziesiętnik żuł słomkę i nikt nie odważył się przerwać ciszy. Potem podjął znowu.
– No, ale nigdy nie ciągnęliśmy rekruta na granicę. Rekrut nie do tego jest – odchrząknął znowu. – Rekruta się daje po kilku do tych oddziałów, co ludzi potraciły w walce. Nie? Nigdy nie pamiętam tak, żeby cały obóz do granic, nigdy. Się najpierw cofa wykrwawione oddziały, dodaje rekruta i nazad, jak jest potrzeba. Toż z was gówno, nie wojsko, póki co.