Kilka osób poruszyło się niespokojnie. Nie, żeby mieli inne zdanie, ale większość uważała, że po tym, co przeszli w obozie, są wojskiem co najmniej wyborowym.
– Taaaaa… – kontynuował dziesiętnik. – Was razem to, tfu, w try miga rozproszą w polu, jakby co. A jak rozproszą to… – wypluł słomkę – nocy doczeka co pięćdziesiąty. A jakby was dodali do starego wojska, po kilku na ten przykład na setkę, to byście się w marszu od starych kolegów poduczyli, co i jak.
Cisza przedłużała się nieznośnie.
– Noooo… Nigdym jeszcze tyle rekruta nie prowadził nad granicę – dziesiętnik cmoknął i pokiwał głową. – Ale też w dupę nie dostaliśmy za bardzo – podłubał paznokciem w zębach. – Jakbyśmy dostali, to tu wokół inaczej by wyglądało. By wszyscy biegali, krzyczeli… i tłok by był na drodze… i sam strateg by przychodził i mowy do was wygłaszał… nieeeeeee… Musi coś nowego wymyślili.
– Może na Syrinx idziemy? – wyrwał się ktoś stojący z tyłu. Syrinx była stolicą Luan. A ostro brzmiąca nazwa, w przeciwieństwie do miękkich nazw stosowanych w cesarstwie ponoć, według legend i podań, świadczyła, że nie od zawsze miasto należało do Luan.
– Już ci – kiwnął głową dziesiętnik. – Do Syrinx. Tylko mnie obudź, jak dojdziemy, żebym nie przespał.
Roześmieli się. Wojna pomiędzy Luan a Troy, z krótszymi lub dłuższymi przerwami, toczyła się od bez mała setek lat. I nigdy, żaden z adwersarzy nie zdobył niczego, co wykraczałoby poza przechodzący z rąk do rąk nadgraniczny pas kilku miast, osad i portów. Pustynia, rozdzielająca oba państwa na większej części wspólnej granicy, skutecznie hamowała, co bardziej wojownicze zapędy kolejnych władców. Oba państwa, poza przygranicznym handlem, który rozkwitał w bardziej sprzyjających okresach czasu, nawet nie znały wzajemnie swoich kultur. Słynny „płonący pas” stał się już przysłowiowy. Jeśli w jednej wsi mieszkało tuż obok dwóch nienawidzących się sąsiadów, inni mieszkańcy mówili o nich: „lubią się jak Luan i Troy”.
– Nie da się zdobyć Syrinx – powiedziała Achaja.
– Prawdę mówisz dziecko – mruknął dziesiętnik, ale zaraz się zorientował. – A skąd wiesz?
– To księżniczka – uśmiechnął się Durban. – Uczona.
– Aaaaaaa… To mów dziecko, co ci powiedzieli.
Achaja przypomniała sobie wszystko, co mówiono na dworze jej ojca. Po raz pierwszy mogła pochwalić się swoją wiedzą i, co ważniejsze, jej koledzy chcieli słuchać.
– Oba państwa dzieli pustynia, na której nie da się walczyć, bo nie ma wody ani dróg. Jak armia tam wejdzie, to wykończy się sama – wróg nie jest potrzebny. Łączy nas wąski pas nadbrzeżny. Tak wąski, że wystarczy wystawić trzydziestotysięczną armię przeciw stutysięcznej – nie przejdą. Można się wedrzeć na dwa, trzy dni drogi przez zaskoczenie. Może na cztery. Potem zatrzymają, bo zdobędą przewagę w ludziach. I trzymać swoje po zwycięstwie, bo to handel, ważne porty. Ile się da. Aż nie odbiją. Kiedyś nasz poprzedni król planował wysadzenie desantu morskiego za „płonącym pasem” i zwycięstwo…
– A co to jest „desant”? – spytał Durban.
– Wsadza się wojsko na okręty i wysadza poza pasem umocnień wroga. Ale się nie udało. Na jeden okręt wchodzi do pięćdziesięciu żołnierzy z wyposażeniem. Troy ma jakieś sześćdziesiąt okrętów. To daje trzy tysiące sześciuset żołnierzy. Tyle co nic. Musiałyby pływać wiele razy, a to oznacza czas i fakt, że tamci musieliby nie odkryć lądujących oddziałów. Tego się nie da zrobić.
– Mamy tylko sześćdziesiąt okrętów? – zdziwił się Durban. – W bitwie pod Annop wystawiliśmy trzysta!
Achaja roześmiała się cicho.
– Mówiłam o wojennych okrętach. Różnych statków możemy wystawić i tysiąc.
– No to czemu?
– Statek handlowy, nawet przerobiony, może zabrać na pokład raptem dwudziestu żołnierzy. Ale nie to jest najważniejsze. Jak zabierzemy kupcom wszystkie statki, to upadnie handel i będzie głód.
– Nażremy się w Luan!
– Żeby zająć całe Luan, trzeba czterech lat. Ich prowincje, które dają ziarno, położone są na zachodzie, to tereny najbardziej oddalone od nas. Cztery lata! A co będziemy jedli w drugim roku wojny?
– Psiamać. Można trochę przegłodować, żeby…
– To tylko teoria. Rekwizycja wszystkich statków handlowych zajmie pewnie z rok. Przecież nie stoją w porcie, tylko pływają. Tego się nie da ukryć. W tym czasie Luan wystawi flotę wojenną złożoną z trzystu prawdziwych okrętów wojennych i pośle nasze na dno, zanim my dopłyniemy gdziekolwiek.
– To czemu sami nie wybudujemy?
– Wybudowanie tylu okrętów, ile potrzeba, zajmie też rok. Luan przez cały ten czas, na pewno się dowie, co robimy i sam wystawi więcej. Nasze okręty będą obciążone wyposażeniem żołnierzy do walki na lądzie – ich puste! Na jednego naszego żołnierza na morzu przypadnie dwóch luańskich i… koniec. A nie poruszyliśmy jeszcze kwestii finansowej. Za co niby wybudujemy tysiąc okrętów jak normalnie stać nas na sześćdziesiąt?
– Dziewczyna ma rację – przerwał im dziesiętnik.
– Ale… – rozpalony dyskusją Durban nie chciał dać za wygraną.
– Ma rację – powtórzył podoficer. – Wojna to pieniądz. Ja tam się nie rozumiem na tych wszystkich… – zmełł przekleństwo. – Jedno wiem. Im większą armię wystawisz, tym prędzej głód w oczy zajrzy. A los na bitwie nigdy nie przesądzony.
– Ale…
Chłopcu znowu nie było dane dokończyć.
– Toż nie znikąd masz ludzi w wojsku. Oni od pługa, od handlu, od rzemiosła i od rządzenia oderwani. A jedzą jak wszyscy. Ubrać ich trzeba. O spanie zadbać, dach nad głowę dać, miecz przypasać, żeby nim mogli wywijać, drogi pobudować, fortece postawić… Mnie mówił jeden stary strateg, cośmy go pijanego raz wieźli… Wojsko – mówił – jest jak wrzód na ciele zdrowego człowieka. Tyle tylko, że tego wrzoda wrogowie się boją. Ale jak wrzód zajmie całe ciało… To wtedy człowiek sam umrze, bez pomocy wrogów.
Oddział stał w większości z otwartymi ustami – tak nowe i nie za bardzo zrozumiałe były prawdy, które właśnie usłyszeli. To było zupełnie coś innego od wszystkiego, co usłyszeli w obozie.
– No dobra – dziesiętnik podniósł się ociężale i spojrzał na coraz dłuższe cienie drzew. – Ruszać nam trzeba. A co mądrego jeszcze dodać… to już szarża wymyśli.
Ruszyli dalej, ale tym razem nieskoro. Wszystkich frapowała myśl, co z nimi zrobią. Obserwowali dziesiętnika, czy się aby nie zdradzi z jakimiś nowymi przemyśleniami. Ale ten, po rozmowie ze swoim oddziałem, wyraźnie poweselał. Kilka razy w marszu zerkał na Achaję i ktoś idący tuż obok niego przysięgał potem, że słyszał wyraźne mruczenie: „Ha! Księżniczka z nami. To w bój nie poślą. Na hazard jej przecież nie wystawią”.
Powolny marsz trwał siedem dni. Okolica wokół wyraźnie pustynniała. Coraz mniej wiosek, coraz mniej drzew, coraz mniej rzek i strumyków, tylko droga ta sama. Noclegi w koszarach, wszystkie pomieszczenia puste, jakby wichura wymiotła ludzi poza nieliczną obsługą. Szeregi maszerujących topniały z każdym dniem, co chwilę jakieś oddziały kierowano w inne miejsca. Na postojach wszystko czekało przygotowane z wojskową precyzją, kuchnie, namioty medyków, stosy porcji żywieniowych, które wysuszały się lub gniły powoli w palącym słońcu – nie było odpowiedniej liczby ludzi, którzy mogliby wykorzystać to wszystko… Na poboczach przygotowane piki, pancerze, miecze i tarcze, ot rzucone wprost na ziemię, wszystko nowe, przygotowane na przemarsz jakichś wojsk, które pewnie nigdy nie nadejdą w zakładanej przez strategów liczbie. Można było brać, wybierać, dopasowywać poszczególne części wyposażenia w zależności od potrzeb lub zwykłej chęci – pies z kulawą nogą nie interesował się tym dobrem. Po siedmiu dniach marszu ich oddział wyglądał jak reprezentacyjna sotnia strzegąca samego króla. Wszystko błyszczało, lśniło na nich, jeszcze parę dni i nie zdołają udźwignąć coraz to lepszych rzeczy.
Potem jednak sytuacja uległa zmianie. W zaopatrzeniu pojawiły się pierwsze braki, a na poboczach pierwsze punkty opatrywania rannych. Posiłki z dnia na dzień jałowiały coraz bardziej (właściwie, od pewnego momentu podawano im same placki i wodę), już nie było stosów niepotrzebnego sprzętu, a stare wojsko często prowadziło na drogach rekwizycje (o mało co nie stracili swoich nowych, metalowych tarcz – tylko ostra ingerencja setnika i jakieś papiery, które pokazał uratowały sytuację). Naprawdę źle zaczęło się dziać jednak od chwili, kiedy dowódca napotkanego punktu opatrunkowego spytał ich, czy nie mają jakiegoś medyka lub choćby kogoś, kto zna się na leczeniu. Widok cierpiących ludzi ułożonych wprost na drodze, nie wpłynął kojąco na ich morale. Tego dnia po raz pierwszy w ogóle nie dostali kolacji. Za to zaserwowano im ćwiczenia bojowe. „Ustaw się w dwuszeregu, frontem do nieprzyjaciela…” „Obniżyć piiiikiiiiiiii… wkopać!” Żadnych pik oczywiście nie było. Ich własne dawno zgubiły się wraz z wozami, a nowych nie wzięli ze sobą, kiedy jeszcze piętrzyły się w równych stosach przy drodze. Teraz musieli udawać, że trzymają ciężkie drzewca i machali w powietrzu pustymi rękami. Noce paradoksalnie były coraz bardziej chłodne, pustynny wiatr, zamiast przynosić nagrzane za dnia powietrze, niósł chłód powodujący dreszcze. Pozbawieni możliwości skorzystania nie tylko z koszar, ale nawet z byle jakich namiotów, trzęśli się z zimna, przytulając do siebie nawzajem. Po raz pierwszy też zajrzał im w oczy strach. W nocy minęły ich wozy jadące w przeciwległym kierunku. Nie widzieli wiele, ale dochodzące z nich jęki sprawiły, że wiele osób zasłaniało sobie rękami uszy.