Błysk zgasł nagle, pozostawiając jedynie wizję bardzo bliską – czarownika siedzącego w chacie sołtysa. Meredith uśmiechnął się lekko. Krąg zamykał się powoli. On, wielki czarownik Meredith, będzie teraz pomagał ludziom jak wędrowny, wiejski magik, tak jak robił to, zanim wciągnął go świat książąt, królów, dyplomacji i polityki.
Podniósł się ociężale z kamiennej ławki wokół dawno wyschłej fontanny. Chaty wokół były małe i biedne, zbyt zapuszczone jak na wieś leżącą tak blisko królewskiej drogi. No tak, ale z drugiej strony, kto mógł zbaczać z drogi i zaglądać do takiej głuszy? Chłopi w dalszym ciągu bali się wyjrzeć ze swoich chałup. Czarownik w jego wieku, w płaszczu zrobionym z materiału, którego na pewno nikt nigdy tutaj nie oglądał i pewnie nie zobaczy po raz drugi, musiał wzbudzać strach. Przynajmniej na początku.
Meredith ruszył w głąb wsi. Odpędzając kijem pałętające się pod nogami kury i psy, węszące zupełnie nowy zapach, dotarł do chaty sołtysa. Stanął przed zbitymi z krzywych desek drzwiami. W oczach zakręciły mu się łzy nostalgii za utraconą młodością. Tak właśnie zaczynał przed… Przed wielu, wielu laty. Jak nakazywał obyczaj, stuknął kijem po trzykroć w niski dach chałupy. Drzwi otworzyły się natychmiast, sołtys, jak inni, musiał obserwować go od dłuższego czasu.
– Witajcie, panie – barczysty chłop zgiął się w ukłonie do ziemi. – Prosiemy w gościnę.
Meredith musiał pochylić się również, żeby wejść do środka, tak niskie było przejście. Przemierzył sień i w ślad za gospodarzem wszedł do izby. Zgodnie z obyczajem, kobiety ukryły się w komórce obok. Do stołu podawał syn gospodarza. Meredith usiadł na wysokim krześle sołtysa. Mimo, że przepadł mu południowy posiłek, nie był głodny. Jednak chleb, a właściwie suche, chlebowe placki i oliwki bardzo mu smakowały. Cienkie wino musiało pochodzić z miejscowej winnicy, jeśli oczywiście w tych lasach mogła istnieć jakakolwiek winnica. W każdym razie, gospodarz nie dolał do niego wody. Meredith jadł powoli, w milczeniu, bawiąc się wyraźnie wyczuwalnym napięciem, obaj chłopi, ojciec i syn, siedzący na ławie pod ścianą, nie mogli powstrzymać się od rzucania ukradkowych spojrzeń, to na niego, to na siebie nawzajem. Młodość, lata które spędził chodząc po takich jak ta wsiach, przypominała mu się z całą wyrazistością. Wreszcie, kiedy skończył jeść, powoli otarł usta, a kiedy syn sołtysa sprzątnął ze stołu, zgodnie z obyczajem, stuknął kijem w podłogę. Stary chłop znowu zgiął się w ukłonie. Ciągle zgięty, twarzą do czarownika, wycofał się i otworzył drzwi do sieni. Razem z synem złożyli jeszcze jeden ukłon i wycofali się do komory, gdzie czekały kobiety.
Meredith zastukał kijem w podłogę. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Słyszał jakieś szepty, przepychanki a nawet poszturchiwania, a potem próg przekroczyła młoda kobieta przestraszona tak bardzo, że odruchowo, żeby dopasować się do jej wyobrażeń, zrobił srogą minę.
– Panie – wieśniaczka bała się podnieść głowę – Wielki panie…
– No co tam?
Kobieta zbliżyła się do stołu. Najwyraźniej nie miała pieniędzy. Z podołka wysypała na blat dorodne, zebrane w lesie orzechy i opadła na kolana przestraszona własną śmiałością i mizerią proponowanej zapłaty.
– No słucham.
– Panie… Bo ja… Bo my już, panie… Z moim, dwa roki miną jak ślub był i…
– I co?
– No… panie… bo dziecków nie ma!
Czarownik nachylił się i położył jej dłoń na brzuchu.
– Nie bój się córko – był pewien, że może zajść w ciążę. – Nie bój się – powtórzył. – Teraz będziesz mogła mieć dzieci.
– Dzięki Panie – kobieta chciała pocałować go w rękę, ale szybko cofnął dłoń. – Dzięki Panie – cofała się do wyjścia, bojąc się odwrócić do niego tyłem.
– Bardzo lubię orzechy – powiedział, żeby nie martwiła się z powodu skromnej zapłaty.
Uśmiechnęła się, ale zaraz potem przygięła kark w jeszcze głębszym ukłonie. Czarownik znowu zastukał kijem w podłogę.
– Witajcie panie – następnym był młody jeszcze chłop. Ukłonił się sztywno, widać nie nawykły do tego i położył na stole dwa brązowe. Nie wiedział, co zrobić z oczami, więc opuścił głowę, patrząc na swoje nogi.
– No co tam?
– Ba ja panie… Bo tego… No bo zeszłej wiosny żona mi odumarła. Młoda była, całkiem zdatna, ale zimą, co to była taka ostra zima jak nigdy tu, zamróz ją chwycił, no i wiosną odumarła. No ja jej żałował. Ale… no, panie, ja młody jeszcze. Pole duże mam, ziemia jest, a chałupa bez kobity… no, nie godzi się tak i nie obyczaj.
– Ożeniłeś się po raz drugi?
– Tak jest. No ta druga też udatna. Młoda, ale robić w obejściu umie. I ja ją lubię, bo nie gada za dużo. Dobrze ma u mnie, nie narzeka… no i…
– No i co się stało?
– No… – chłop kręcił głową, słowa przychodziły mu z wyraźnym trudem. – No jak teraz wiosna naszła… to tamta… to nocą tamta żona przyszła, ta co odumarła…
– We śnie?
– Nie. Nie we śnie. Nocą. Ja się budzę, patrzę i ona wedle sieni stoi. Cicha taka. I ślepi we mnie. I mówi: „Co ty? Już mnie zapomniałeś?” I tak… I tak co noc przychodzi. I ja… Ja już…
– Ktoś ją widział oprócz ciebie?
Chłop pokręcił głową.
– Nie. Raz czy dwa chciałem obudzić moją… ale ona młoda, śpi głęboko. Zanim dobudzę, to tamta już pójdzie. Demon jaki… Co noc przychodzi. I mówi, że jej nie pamiętam już.
Meredith przymknął oczy.
– Nie jesteś temu winien – powiedział.
– Ale demon! Kobieta demon, przychodzi – chłop umilkł nagle patrząc na czarownika. – Wy, panie, wiecie, co to jest?
– Wiem.
– I co mam robić? Powiedzcie panie.
Meredith milczał dłuższą chwilę.
– Weź miskę i nasyp do niej grochu. Postaw miskę przy łóżku. Jak demon przyjdzie, weź garść grochu, pełną garść, tak żebyś sam nie wiedział ile i podnieś w jej stronę. Potem spytaj: „Ile ziaren grochu mam w dłoni?”. Jeśli to demon – będzie wiedział. Ale jeśli to nie demon, jeśli to tylko twój umysł… Nie będzie wiedział i nigdy już cię nie nawiedzi.
Chłop zgiął się w ukłonie.
– Dzięki, panie.
– Idź. To nie przyjdzie więcej.
Po jego wyjściu Meredith zgniótł w palcach jeden z orzechów leżących na stole i zjadł go, rozkoszując się smakiem jakiego nigdy nie miały orzechy dostarczane na stoły książąt. Zapadł już zmrok. Syn gospodarza przyniósł łojową świecę, wykorzystując przerwę pomiędzy potrzebującymi, a potem znowu znikł w komorze. Czarownik zastukał kijem. Rozsądził spór pomiędzy sąsiadami, poradził otyłej chłopce, jakie lekarstwo zastosować na ropiejące oczy, powiedział staremu chłopu, co trzeba zrobić, żeby jego syn nie przesiadywał w karczmie, a drugiemu jak zaradzić, żeby córka, przyrzeczona młodzieńcowi z innej wsi, nie oglądała się za tutejszymi chłopcami. Ani razu nie użył magii. Miał wrażenie, że świat potrzebował coraz mniej magii. Że to wszystko, czego dzisiaj dokonał mogliby zrobić za niego jacyś przedstawiciele oświeconej, cywilnej administracji. Chociaż… Chłopi z całą pewnością woleli odbierać rady od niego niż od kogokolwiek, kto reprezentował oświeconą władzę, nawet gdyby taka istniała. Ostatni z chłopów nie domknął drzwi i Meredith mógł obserwować, jak do pustej już sieni wchodzi młody chłopak w płaszczu czarownika. Płaszcz, to może za dużo powiedziane, jego materiał za bardzo przypominał chłopskie sukno, ale… Chłopak odstawił kij, opierając go o ścianę, zdjął sandały i wszedł do izby.
– Panie – z szacunkiem ukłonił się głęboko.
– Panie – odpowiedział Meredith, również kłaniając się uprzejmie, mimo że nie wstał z krzesła.
Chłopakowi wyraźnie to zaimponowało.
– Panie – powtórzył – poczułem w sobie moc. Pomagam ludziom, leczę… Jestem czarownikiem.
– Zadaniem czarownika nie jest pomaganie ludziom – upomniał go Meredith.
Chłopak zawahał się przez chwilę.
– Ty im pomagasz, panie.
– Zadaniem czarownika – ciągnął Meredith, jakby nie słysząc jego słów – jest utrzymywanie istniejącego porządku. Nie uczyli cię tego w szkole?
– Nie chodziłem do szkoły czarnoksięstwa, panie. Poczułem w sobie moc. Mogę pomóc, mogę…