– Chłopcze – przerwał mu Meredith – wchodząc tutaj, bardzo uprzejmie, odstawiłeś swój kij i zdjąłeś sandały.
– Żywię szacunek dla ciebie panie.
– Czy możesz odpowiedzieć na dwa pytania?
– Chętnie, panie – policzki chłopca rozpalił rumieniec. Wyraźnie oczekiwał jakichś niesamowitych zadań.
– Czy swój kij oparłeś o ścianę po lewej czy po prawej stronie sandałów?
Kompletnie zaskoczony chłopak zmarszczył brwi. Usiłował sobie przypomnieć. Wreszcie po chwili powiedział niepewnie.
– Po… prawej, panie.
– A czy deska, o którą go oparłeś, ma w sobie sęk?
Chłopak zamknął oczy. Cisza nie trwała długo. Nagle opuścił głowę i po chwili opadł na kolana.
– Wybaczcie panie. Dzięki wam, zrozumiałem, że nie jestem jeszcze czarownikiem.
Meredith dał mu znak, żeby powstał.
– Wybaczcie panie moje słowa…
– Nie martw się.
– Wybaczcie.
Meredith uśmiechnął się ciepło.
– Kiedyś zostaniesz czarownikiem – powiedział. – Na pewno.
– Aaa… – jakaś myśl nie dawała chłopcu spokoju. – Aaaa… Możecie powiedzieć czy ta deska ma sęk? – spytał pełen niepokoju.
Meredith roześmiał się cicho.
– Nie wiem.
Chłopak skłonił się raz, potem drugi i stropiony, tyłem jak reszta chłopów opuścił izbę.
Meredith zgniótł łupinę następnego orzecha. Ciemność za oknami była już nieprzenikniona. Nikły płomień świecy ledwie rozpraszał mrok w chałupie. Coś niepokojącego działo się wokół. Czuł to wyraźnie, zgarniając ze stołu swoją skromną zapłatę w brązowych do sakiewki, w której przeważały srebrne i złote. Miał przy sobie więcej pieniędzy niż mogła kiedykolwiek widzieć cała ta wieś razem wzięta. Co on tu robił? On, nawykły do wielkich miast, do zgiełku, uczonych dysput, wykwintnych dań, wielkiej polityki i ludzi, którzy jeśli kiedykolwiek kłaniali się to tylko z powodu wymogów etykiety. „Nie mam dziecków, panie… co robić?” – mówiła chłopka. „Trzydziestotysięczna armia stoi oparta o pasmo wzgórz, czy ruszyć ją na południe?” – pytał zaledwie kilka dni temu Wielki Książę, stukając palcem w mapę, która kosztowała więcej niż cały dobytek ludzi tutaj. Ile takich wsi zniszczy armia zaledwie przez dziesięć dni marszu?
Meredith zgniótł łupiny następnych orzechów. Naprawdę mu smakowały. Wielki Książę płacił mu złotem, ale czarownik nie czuł wtedy radości. Trzydziestotysięczna armia istnieje po to, żeby zabić tysiące ludzi. Chłopka będzie miała kilkoro dzieci. Obydwoje, książę i chłopka zapłacili mu za usługę. Książę zapłacił złotem za radę, jak łatwiej zabić tysiące ludzi, chłopka orzechami za to, jak kilku urodzić. Pomógł obydwojgu. Czarownik jest po to, by utrzymać istniejący porządek. Porządek rzeczy. Bogowie, jak ciemno…
Światło świecy rzeczywiście zaczęło przygasać, choć sama świeca była jeszcze słusznej długości. Wydawało się, że coś w samej izbie pochłania światło. Nagła jakby duszność, jakby morowe powietrze, czy bagienny zaduch nie pozwalał światłu promieniować wokół. Meredith czuł, że drżą mu ręce. Coś działo się wokół… Coś działo się wokół – jedna i ta sama myśl kiełkowała mu w głowie, ale nie był zdolny stawić czoła ewentualnemu niebezpieczeństwu. Po prostu płynął wraz z nurtem wydarzeń, poddając się mu, jak bezwolny pień w rzece zabrany przez wysoką falę powodzi.
Coś działo się wokół… Dość! Podniósł głowę i dostrzegł dziwny blask w sieni. Blask bez światła. Jak gdyby czystą jasność. Jasność bez źródła, ogień bez płomienia, słońce bez słońca. Coś na niego czekało. A nawet nie na niego. Na jego decyzję. Kolejny potrzebujący, tym razem jednak… nie z tego świata. Czuł to wyraźnie. Czuł też strumyczki potu ściekające mu po plecach. Bogowie. Meredith, jakby wbrew sobie, podniósł swój kij i stuknął w podłogę. Jasność drgnęła ledwie zauważalnie, potem rozbłysła nagle sprawiając, że światło świecy stało się mniejsze niż blask robaczka podczas wiosennej nocy. Ciemność wokół paradoksalnie zgęstniała.
Coś zbliżało się do wejścia, do izby. Meredith opuścił wzrok. Siedział nieruchomo, czując jak ciemność gęstnieje jeszcze bardziej, by po chwili ustąpić zimnemu blaskowi, który zdawał się bić zewsząd, z podłogi, z powały, ze ścian. Meredith, czując jak coś dławi go w gardle, podniósł głowę. Przez moment poczuł jak staje mu serce, by po chwili znowu zacząć bić, tym razem w potwornym galopie. Jakiś dziwny paraliż, jakby wewnętrzne zimno, ogarnął jego ręce i nogi.
Przed nim stał otulony w intensywną jasność młodzieniec o idealnie obojętnej, pozbawionej jakiejkolwiek ekspresji twarzy. Meredith czuł jak zimny pot występuje mu na czoło. To… To… To był Bóg! Widział… Miał przed sobą Boga! Przełknął ślinę i był to jedyny odgłos w absolutnej ciszy, która zaległa wokół. O… O… Czy można pomyśleć: „O Bogowie!” w obecności Boga? – skądś przyszła głupia myśl.
Bóg ukląkł przed nim i zastygł w pozycji żebraczej, ujmując czarownika pod kolana. Gdyby… Gdyby to był zwykły potrzebujący, jakiś tam wiejski proszalnik, znaczyłoby to, że nie ma czym zapłacić i prosi o darmową poradę. Ale Bóg? Czarownik powinien uderzyć go kijem w plecy – „Pomoc będzie ci udzielona” – lub w podłogę – „Odejdź”. Ale jak uderzyć Boga?! Z najwyższym trudem, pokonując paraliż nagle drżącej ręki, podniósł kij i dosłownie musnął, nie nawet nie musnął, po prostu zbliżył go do pleców Boga. Świetlisty młodzieniec wyprostował się, ciągle jednak klęcząc.
– Panie, potrzebuję pomocy.
– S… – Meredith chciał powiedzieć „słucham”, ale obyczaj nakazywał inaczej. – No… No co tam? – z trudem przeszło mu przez gardło.
– Panie – oczy na twarzy Boga wydawały się namalowane, były tak nieruchome, tak pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, że przywodziły na myśl bardziej oczy trupa niż żyjącej osoby – Chcę, żebyś udał się na wyspę Zakonu.
– Ale… – Meredith przełknął ślinę. – Przecież nie wolno… – poniewczasie zdał sobie sprawę, że Bóg przecież może łamać boskie prawa.
– Wiem – martwe oczy nie drgnęły ani na jotę. – Chcę, żebyś poszedł do czarownika wyspy.
Meredith czuł, jak jakaś obręcz zaciska mu się wokół gardła. Czarownik wyspy. Najpotężniejszy czarownik całego świata. Ktoś, kto rządził Zakonem, a poprzez Zakon sprawami wszystkich cywilizowanych państw, wszystkich królestw, księstw, nawet cesarstwa Luan. Bogowie… – ugryzł się w język. Przecież na wyspę nie miał wstępu absolutnie nikt. A kara za złamanie zakazu była tylko jedna. Meredith miał nadzieję, że boska opieka pozwoli mu spotkać się z czarownikiem Zakonu, bez utraty głowy ściętej przez mistrza topora.
Bóg odpowiedział tak, jakby czytał w jego myślach.
– Nie pomogę ci – nienaturalnie nieruchome, jakby wyciosane w kamieniu oblicze, ani na moment nie zmieniło swojego położenia. – Chcę, żebyś powiedział czarownikowi, że za długo już żyje. Powiedz mu, żeby umarł.
Meredith czuł tylko ciarki na plecach.
– Jeśli ci się uda, zajmiesz jego miejsce.
– A… a… – słowa jakoś nie chciały przejść przez ściśnięte gardło. – A… jeśli mi się nie uda? – wiedział albo wydawało mu się, że wiedział, co będzie, jeśli mu się nie uda. Powiedział to zamiast pytania, którego bał się zadać: „czy mógłby nie wykonać woli Boga?”.
Bóg tkwił nieruchomo ciągle w tej samej pozycji. Gdyby nie bijąca od niego poświata, gdyby nie to, że był Bogiem właśnie roztaczającym wokół aurę swej woli, można byłoby, patrząc z boku, wziąć go za wiejskiego głupka nie rozumiejącego najprostszych słów. Meredith przeraził się nagle swojego porównania. Już miał powiedzieć, że się podejmie, że z pokorą wykona zadanie, kiedy Bóg odpowiedział mu:
– A jaki sens ma życie bez celu? Jaki sens ma życie człowieka, kiedy nie ma oparcia w Bogach?
Zapadła długa męcząca cisza. Nie słychać było ani psów w wiosce, ani wiatru, ani nawet skrzypienia desek nierównej podłogi w izbie obok. Zupełnie tak, jakby wszyscy i wszystko zamarło w oczekiwaniu. Bóg trwał nieruchomo, nie wiadomo – śpiąc lub będąc martwym.
– Pójdę na wyspę. Panie – wyszeptał czarownik.
Nie nastąpiła żadna reakcja.