– Spełnię twoją wolę – powiedział Meredith głośniej.
Znowu nic. Przedłużająca się cisza. Swąd gasnącej, jakby przytłoczonej zimnym światłem świecy.
– Czy chcesz zadać mi jakieś pytanie? – odezwał się nagle Bóg.
Meredith drgnął nie przygotowany na takie słowa. Chciał spytać, dlaczego wybrano właśnie jego, ale bał się, czuł, że takie pytanie nie byłoby na miejscu. O co spytać kogoś, kto wie wszystko? Potrząsnął głową, nie mogąc zebrać myśli. Przez całe życie wydawało mu się, że opowieści o Bogach schodzących do ludzi, to stare legendy powtarzane przez tych, którzy lubią bajki. Ale teraz… Poczuł dreszcze. A jeśli i inne legendy są prawdą. Jeśli prawdą jest wszystko to, czym matki straszą niegrzeczne dzieci? Smoki, upiory, demony i…
– Czy istnieją Ziemcy? – było to najgłupsze pytanie z możliwych, ale też Ziemcy byli najbardziej strasznymi potworami, jakie pamiętał z bajek słyszanych w dzieciństwie.
– Tak – odpowiedział Bóg.
Meredith czuł, że nagle zrobiło mu się zimno. Coś podchodziło mu do gardła. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
– Aaaa… Dlaczego nikt… nikt ich dotąd nie spotkał?
– Dotąd – powtórzył Bóg jak echo. – Przyjdzie czas, że ludzie spotkają Ziemców.
Czarownik czuł jednocześnie niesamowitość i śmieszność sytuacji. Siedział gdzieś w zagubionej dla świata wsi, przed nim klęczał Bóg we własnej osobie i prosił o pomoc, skazując go tym samym na pewną śmierć i mówił, że wszystkie bajki, w które nie wierzył, wszystkie koszmary jego dzieciństwa są prawdą! Meredith przypomniał sobie nagle swojego mistrza. W szkole czarnoksięstwa, do której został oddany, był czarownik mistrz. Mistrz nie wychowywał chłopców, nie uczył ich niczego. Służył radą, pomagał, pamiętali go jako dobrodusznego staruszka, który w zimie pozwalał się ogrzać przy swoim ogromnym piecu, dawał ciasto i łakocie, goił rany tym, którzy zbyt nieostrożnie przechodzili przez wielki płot. Dlaczego zwano go mistrzem? Bo był najstarszy? Nie. Staruszek był równie odległy od świata magii, jak chłop od spraw księcia. Jego cela była jedynym normalnym miejscem w całej szkole, jedynym, które przypominało dom. Staruszek upodobał sobie Mereditha. Może dlatego, że obaj byli małomówni? Może dlatego, że obaj byli kiedyś chłopami? A może podobało mu się po prostu to, że tylko Meredith, jedyny z całej szkoły, nie podniecał się czarami i władzą, jaką dawały człowiekowi? Ich wspólne wieczory upływały na czytaniu świeckich ksiąg, przygotowywaniu ziołowych naparów (staremu bardzo dokuczał reumatyzm) i udawaniu, że są gdzie indziej, w domu, na wsi, gdzieś, gdzie wszystkie sprawy pozbawione są magii, wiedzy tajemnej, są proste, zwykłe, ogarnialne dla starego człowieka. W końcu jednak stary umarł. Meredith, jako prawie powiernik mistrza, miał uporządkować jego papiery i całymi dniami, coraz bardziej znudzony, grzebał w bezwartościowych zapiskach mówiących o tym, czy latoś zboże obrodziło, ilu chłopców przyjęto do szkoły, ilu zachorowało, a ilu oddalono z braku postępów. Był gotów spalić wszystkie te notatki dotyczące ilości świń w szkolnej zagrodzie, wysokości wpływów do szkolnej kasy, postępów uczniów, którzy od dawna opuścili szkolne mury i sami byli już mistrzami (a sądząc po datach na marginesach – byli już pewnie mistrzami zapomnianymi), kiedy… Kiedy nastąpiło coś, co do dzisiaj powodowało u niego, na samo wspomnienie, dreszcze niepokoju. Natrafił na zapis dokonany drżącą ręką na marginesie jakichś rozliczeń: „Tak naprawdę to boję się nie tej strasznej osoby, która od dwudziestu lat stoi za moim krzesłem, lecz jej głosu. Nie jej słów przecież, a tonu, nieludzkiego, potwornie nieartykułowanego. Bogowie, gdyby chociaż mówiła ludzkim głosem, gdybym rozumiał cokolwiek…”.
Meredith potrząsnął głową. Bóg przed nim kogoś mu przypominał, ale teraz w zdenerwowaniu, nie mógł sobie przypomnieć kogo. Kogoś… Kogoś lub coś.
– Panie – zdecydował się nagle – a… dlaczego tyle zła jest na świecie? Tyle nienawiści, tyle niesprawiedliwości.
– Nie ma zła na świecie – powiedział Bóg, a Meredith czuł, jak brwi wędrują mu do góry. – Nie ma nienawiści, nie ma niesprawiedliwości. Wszyscy ludzie zostali stworzeni na nasz obraz i podobieństwo. Zapłodniliśmy nieskończoną liczbę światów, a w każdym z nich panuje pokój, dobro i harmonia – Bóg zamilkł na dłuższą chwilę, ani na chwilę jednak nie burząc swojego niesamowitego bezruchu. – Był jednak bóg zdrajca, bóg Seph. Nie wierzył w dzieło boże, nie wierzył w spełnienie życia. To on stworzył Ziemców, coś, co nie ma prawa żyć, co nie ma prawa istnieć. Seph został uwięziony, ale jego dzieci, jego menażeria… mnoży się gdzieś, gotując do skoku, gotując do pożarcia wszystkich światów, które stworzono na nasz obraz i podobieństwo.
Meredith nagle zdał sobie sprawę, co przypomina mu Bóg. On… on był podobny do… kota. Do zwierzęcia potrafiącego trwać w absolutnym bezruchu i pozornej obojętności przez bardzo długi czas, by uderzyć nagle, w najmniej spodziewanym momencie. Znowu przestraszył się swojego porównania.
– Wy jesteście inni niż wszyscy. Zostaliście stworzeni po to, by powstrzymać Ziemców – Bóg znowu zamilkł na dłuższy czas. – Wy jesteście ludem wybranym. Wy przejdziecie przez płomień, krew i łzy. U was dzieje się inaczej niż gdzie indziej. Wszystko inaczej. Ale to wy… tylko wy… możecie zmierzyć się z Ziemcami z podniesionym czołem – znowu nieprzyjemnie przedłużająca się cisza. – Stworzyliśmy was, stworzyliśmy Zakon i stworzyliśmy waszych cichych braci. Po to, żebyście stanęli w naszej obronie.
Meredithowi szumiało w głowie. Jakie potwory mogły być tak silne, żeby zagrozić bogom?! Kto to są „cisi bracia”?!
– Pamiętaj, Ziemcy nie mają prawa istnieć. Wszystko musi być zniszczone, wszystko musi pławić się w ogniu – Bóg sprawiał teraz wrażenie kogoś, kto albo śni albo podlega działaniu silnych czarów. Ciągle jednak nie drgnął ani jeden jego mięsień – wszystko musi zginąć. Świat złożony ze wszystkich światów musi pozostać bez zła, bez nienawiści, bez…
Znowu cisza. Zimna jasność zdawała się przygasać. Płomień świecy wiądł coraz bardziej i w izbie robiło się ciemno.
– Świat przeznaczony jest dla harmonii. Ziemcy nie mają prawa istnieć – powtórzył Bóg. – Ale Seph zostawił im ślad. Trafią tutaj, do jego grobu, do miejsca jego uwięzienia, a wy zmierzycie się z nimi.
– Panie…
Bóg podniósł dłoń i był to pierwszy ruch, jaki wykonał od czasu, kiedy ukląkł przed czarownikiem. Czy miało to znaczyć „nie pytaj więcej”? A przecież… Kim naprawdę są Ziemcy? Kto to są cisi bracia? Czy istnieją smoki? Czy istnieją demony? Która z legend jest prawdziwa, a która nie? Czym kierować się…?
– Idź na wyspę Zakonu – powiedział Bóg. – To wszystko, o co cię proszę.
– Ale… chciałbym…
– Idź na wyspę.
– Ale…
– Płomień, krew i łzy – Bóg podniósł się z klęczek – Płomień, krew i łzy. Nie pytaj więcej.
Meredith skołowany, przestraszony, że być może jedyna okazja dowiedzenia się czegoś o istocie bytu, o wszystkich sprawach świata, o sensie istnienia umyka mu właśnie. Wstał również, nie mogąc zebrać myśli. Musi się dowiedzieć. Musi spytać jeszcze… Cisi bracia, Ziemcy, demony i smoki i…
– Panie…
Bóg cofał się do wyjścia. Jego martwa twarz nie wyrażała niczego.
– Panie – ze skołatanej głowy, do której cisnęły się tysiące myśli, nie mogły wyjść odpowiednie słowa. – Panie czy… Czy istnieją demony?
Znowu najgłupsza z możliwości. Ale jak można wybrać cokolwiek ważnego z tego chaosu, z tysiąca możliwości? Jak?…
Bóg powstrzymał go ruchem ręki, wchodząc do sieni.
– Na to pytanie ci nie odpowiem.
Świeca zaskwierczała nagle i jej nikły płomień zgasł nagle. W chałupie zrobiło się ciemno.