Kolejne fragmenty konstrukcji lądowały w ładowni pojazdu.
– Więc tak mieszkali ludzie przed wojną… – powiedział do siebie. – Musieli chyba czuć się bardzo samotnie w takich rozproszonych zabudowaniach…
Ciężarówka została załadowana i Snorg ruszył z powrotem.
– Wracamy? – zapytał zaniepokojony Piecky. Snorg skinął głową.
– Mam plan – powiedział.
Pojazd pędził z maksymalną prędkością.
– Tib, załóż sobie i Pieckymu maskę – skinął głową w kierunku skrytki. Ona jednak nie zareagowała, bo mówił, patrząc w kierunku wizora i nie widziała ruchu jego warg. Powtórzył jeszcze raz. Tib wyjęła maski i kombinezony, po czym szybko i sprawnie, z nieoczekiwaną wprawą nałożyła je na siebie i Pieckygo. Snorg sam założył maskę i kombinezon. Zbliżali się do wzgórza, na którym stał samotny, zachowany budynek.
Snorg zatrzymał ciężarówkę, winda zwiozła ich na poziom gruntu. Licznik niesiony przez Snorga terkotał. Tib niosła Pieckygo na ręku jak niemowlę. Wszyscy mieli na sobie ochronne odzienie wykonane z przezroczystego tworzywa. Piecky był zbyt krótki i dlatego Tib zawinęła go kilkakrotnie w zbywające zwoje tworzywa. Musieli przejść dystans daleko większy niż odległości pokonywane dotąd pieszo. Na dodatek w pyle sięgającym do pół łydki. Przez pewien czas patrzyli nieruchomo na malejący, masywny kształt ciężarówki, która oddalała się, sterowana automatycznie. Wkrótce zniknęła za horyzontem. Wyruszyli w drogę. Szli wolno, mozolnie, grzęznąc w sypkim piachu. Długo trwało, zanim zlani potem dotarli do ruin. Nieco mniej zmęczona była Tib, której mięśnie stymulowane elektrycznie w magazynie były w dobrej kondycji.
W budynku zachowały się dach i solidne, drewniane drzwi, a nawet furtka w ogrodzeniu. Snorg nadal wierzył, że ucieczka się powiedzie, choć Piecky uważał, że opuszczenie ciężarówki było zasadniczym błędem. Twierdził, że trzeba było gnać nią jak najdalej od miasta i jego grupy operacyjnej. Może zrezygnowaliby z pogoni, gdyby udało się odjechać bardzo daleko. Snorg w duchu przyznawał mu rację, jednakże nie był w stanie zdecydować się na kompletne zerwanie więzi z miastem i przyjął inny plan. Opuściwszy miasto, odczuwał osamotnienie.
Żadne z nich trojga nie zdjęło stroju ochronnego, ponieważ wszędzie było pełno pyłu i nie można go było usunąć. Tib usiadła i spojrzała na Snorga. – Byłam pewna, że wóócisz po mnie… – powiedziała powoli.
Uśmiechnął się niewyraźnie.
– To był sen… We śnie opuściłam Pokój. Tyle światła… i ci obcy wokół, tylu ich było… Oni mnie potem Tam ustawili obok Pieckygo… Dobrze, że znów jesteś – mówiła, cały czas obserwując jego usta.
– Jąkała zawsze ma najwięcej do powiedzenia – przerwał jej brutalnie Piecky. – Zaraz pewnie powie o zastrzykach. Rzeczywiście, z boku wysuwała się strzykawka z igłą, ciach i spałeś… ciach i wracała jawa. To było zupełnie jak wyłącznik. I tylko te wózki krążące codziennie wzdłuż rzędu, trójpoziomowe wózki… Zawsze ciągnęli wózek ci sami ludzie w szarych, jednakowych strojach. I zawsze wieźli kogoś na takim wózku. Wywozili. Rzadko ktoś tam wracał… ale zawsze w bandażach… Z dołu mało co widać. To był zawsze jeden z nas. Trudno się było porozumieć, bo co drugi w szeregu spał, a krzyczeć też się nie dało, bo zaraz szedł zastrzyk… Ale mimo to przekazywaliśmy sobie… tak łańcuszkiem… takim głosem, żeby usłyszeć, ale żeby jeszcze z boku nie wyszła strzykawka… Najgorzej, jak był głuchy po drodze. Potem ci sami w szarych strojach zdejmowali im bandaże… i oni nie mieli rąk…nóg… albo różnie… Najgorzej było, kiedy wózek zwalniał przed tobą… Człowiek myślał, że się zatrzyma… Ci w szarych strojach to nie byli sadyści; tylko te wózki miały takie słabe kółka… oni starali się prowadzić te wózki jak najrównomierniej. Wiedzieli przecież, co czujemy… Ale czasem kółko się zacierało i wózek zwalniał. Ale ja nie chciałem, żeby w razie czego przywieźli mnie z powrotem. Przecież i tak brakuje mi prawie wszystkiego…
– Na tych wózkach wywozili zawsze trzech ludzi… – przerwała mu Tib, która od dłuższego czasu patrzyła na twarz Pieckygo.
– Z powrotem waacało zwykle dwóch, czasem jeen… – Tib, gdy była wzburzona, zaczynała się jąkać. – Pamiętam Moosy, jak wracała Tylko jedno oko błyszczało spod bandaża, ale to była ona… Colfi mówił, że to ona wóóciła… I opowiadał, jak jej potem zdjęli te bandaże…
– Przestań! – Znowu przerwał jej Piecky. – Nie chcę tego znowu słuchać, wiem, jak wyglądała wtedy… potem i tak ją wzięli drugi raz… i nie wróciła.
– Moosy?… – zdziwił się Snorg. – Tak… oczywiście… to mogło być na innej zmianie. Cholera, to było ryzyko… – mówił do siebie. – Ją też mogli. Ale na szczęście to zdarzyło się na mojej zmianie… takie szczęście…
– Jakie szczęście? – zapytała chrapliwie.
– Że jesteś tu ze mną. Nie brałem wcześniej pod uwagę wielu możliwości.
– Ja nie mogłam tak stać. Tylko te dreszcze mięśni, po których byłam tak zmęczona… i rozmowy z Colfim, bo ust Pieckygo nie mogłam zobaczyć… a reszta: musiała się kiedyś skończyć obłędem. Nie zdążyłam zwariować, ale gdyby tak dłużej, to na pewno…
Oboje z Pieckym mówili, przerywając sobie nawzajem. Piecky bezceremonialnie wchodził w słowa Tib, a ona dopiero po chwili orientowała się, że on mówi, i milkła. Potem znów ona przerywała Pieckymu i snuła opowieść chrapliwym, załamującym się głosem. Trudno przecież streścić tyle dni w ciągu kilku godzin. Potem Piecky wyłączył się i patrzył na ciężkie, brunatne chmury sunące nisko nad głową. Patrzył w skupieniu, a na jego obliczu rysowało się coś, jakby zachwyt, coś, co z pewnością zdumiałoby Snorga, gdyby choć raz spojrzał na Pieckygo.
– Przestańcie szeleścić tym plastikiem – powiedział w końcu Piecky.
Oboje spojrzeli na niego.
– Słuchaj Snorg, mówię do ciebie, bo ta chuda i tak stale gapi się w twoją zarozumiałą gębę… – kontynuował, a jego dawny ton zabrzmiał tak mile, że Snorg się uśmiechnął.
– Czuję to… wiem, że kiedyś pofrunę wśród tych chmur, wysoko nad ziemią, na skrzydłach… i to będzie najlepsza część mojego życia.
– Może zrobią z ciebie jednostkę sterującą maszyną, bo ciało masz do kitu, ale mózg całkiem, całkiem… Ale najpierw muszą nas złapać, a to nie takie łatwe… Żadna kamera nie widziała, gdzie wysiedliśmy.
– Co by się stało, gdyby nas złapano, a o czym jestem, niestety, przekonany? – Pieckymu nie wystarczyły poprzednie wyjaśnienia.
– Stul się, Pietzky!… – Snorg pierwszy raz słyszał Tib mówiącą takim tonem – Chyba marzysz o tych zastrzykach, Tam…
– Mówię, co myślę.
– Warto się nad tym zastanowić – powiedział Snorg po chwili namysłu. – Sądzę, że nam dwom nie grozi zbyt wiele, gdyż jest to sprawa bez precedensu. Każdy z nas by przeżył, chociaż z różnych powodów. Mnie nic by się nie stało, ponieważ prawo do zachowania życia jest fundamentalne dla każdego człowieka. Wydaje mi się nawet więcej… Jedynie słuszne prawo stanowi też, że jeśli już ktoś raz został mianowany człowiekiem, to już nie przestanie nim być, więc z pracownika Archiwum Materiału Biologicznego nie stałbym się jednym z magazynowanych egzemplarzy… Piecky też miałby się nieźle… spełniliby jego marzenia: patrzyłby z wysoka i sterował pracą koparki – takie należyte wykorzystanie byłoby konieczne, aby uzasadnić w pełni celowość wielkiego nakładu sił, użytego, aby nas schwytać.
– Dlatego wysiedliśmy? – przerwał mu Piecky.
– Nie dlatego… – odpowiedział Snorg po chwili milczenia.
– Nie ma dokąd uciec… oprócz Miasta nie ma niczego… A tutaj?… Ab wie, gdzie jesteśmy, pamięta ten domek, przywiezie nam jedzenie. Ab jest naszą szansą.
Tym razem milczenie przerwała Tib.
– A ja, Sneogg?… Co ze mną?… – natarczywie wpatrywała się w jego wargi.
– Ciebie, tylko ciebie – zwrócił się twarzą wprost do niej – czekałby tragiczny los… Ciała zapragnęła jedna… głowy i twarzy – inna, bogata i pewnie zasłużona kobieta… Ale wolałbym umrzeć niż dopuścić, by miało się tak stać.
– Więc dzięki tej chudej ujrzałem niebo – powiedział cicho Piecky i przestał się wtrącać. Gapił się w niebo, na przemieszczające się szybko obłoki.