Ostatnie wydarzenie wytrąciło go z równowagi. Pobiegł przez bazar na Kleparzu, roztrącając kłębiący się tłum kupujących i straganiarzy. Słyszał lecące za sobą wiązanki przekleństw. Z jednego ze stoisk potoczyły się żółte, dorodne jabłka.
– Będziesz płacił za każde z osobna, gnoju! – rozległ się wściekły krzyk przekupki. Na pierwszy rzut oka ona i inni, kręcący się po placu, nie sprawiali wrażenia wydrążonych powłok. Jednakże wystarczyło, by przebiegł kilkanaście metrów, a całe to skupisko krzątających się i zajętych praktyczną działalnością ludzi ukazało swą prawdziwą naturę: postaci uformowanych z powierzchni cieńszych niż skorupki jajka. Jedne z postaci brały leżące na fantomach straganów wydrążone skorupy owoców. Inne pakowały wydrążonymi, pustymi w środku rękoma te puste skorupy do fantomów toreb lub plastykowych reklamówek. Jedynie odbicia pustych, plastykowych reklamówek nieco przypominały normalny wygląd, to znaczy taki, jaki jest dany do widzenia zwykle. Jedynie napisy reklamowe były zwierciadlanie odbite. Dyjak roztrącał w panice przeklinających go ludzi, którzy zaraz potem, z drugiej strony stawali się tak cienkimi, że ledwie zarysowanymi w powietrzu sylwetkami. Za wszelką cenę chciał wyrwać się z tego. Biegł w dziwacznych podskokach; kulał, gdyż uderzając o burtę wagonu rozbił kolano, które teraz piekło coraz bardziej. Wyciekająca leniwie krew przemoczyła już spodnie. W końcu osiągnął murek po drugiej stronie bazaru. Postawił na nim nogę i zeskoczył z wysiłkiem na chodnik drugiej nitki ulicy Długiej. Jak i wszystko inne, niewysoki murek istniał tylko z jednej strony. Dyjak był pewien, że gdyby klęknął na bruku, schylił się i zajrzał pod spód, to ujrzałby od drugiej strony negatyw zwykle oglądanej powłoki. Minął inny kiosk istniejący jedynie jako tylna ściana i jeden z boków i wybiegł na jezdnię Alej. Widział przed sobą przesuwające się znajome już sylwetki wydrążonych samochodów z fragmentarycznymi wydrążeniami sylwetek pasażerów. Dyjak zatoczył niemal pełne koło na swej drodze. Po drugiej stronie Alej przedzielonych skwerem był przystanek autobusu. Szedł w poprzek jezdni, nie zważając, że przez niego przejeżdżają widmowe samochody. Wiedział już, że groźne mogą być jedynie od tej strony, od której istnieją naprawdę, a on właśnie szedł od przeciwnej. Ominął sylwetki drzew, które od drugiej strony wydawały się drzewami i fantom ławki, która od drugiej strony wyglądała zwyczajnie. Spokojniejszy, zatrzymał się przy ławce, na skwerze oddzielającym obie jezdnie Alej.
Cholera – pogładził się po przerzedzonym ciemieniu – zaczynam rozumieć to wszystko… Dawno podejrzewałem, że tak naprawdę to istnieję tylko ja. Że inni są jedynie odbiciem moich myśli… stworzonym przeze mnie.
I to jest tak naprawdę… oni wszyscy istnieją tylko od jednej strony, tak, żebym ich widział przechodząc. Właściwie, żebym ich widział, kiedy szedłem poprzednio na przystanek tramwajowy. Ale kac spowodował, że w porę nie stwarzam ich obróconych we właściwą stronę. To znaczy, właściwą stroną ku mnie.
Wszystko: ludzie, rzeczy… ma naturę powierzchni. Istnieje bardzo oszczędnie, tylko tak, abym ja widział… jest stworzone dla mnie. Ja… ja jestem podmiotem! To tylko cienie moich myśli… Więc muszą być stworzone przeze mnie! Bo któż inny niż ja stworzyłby to właśnie dla mnie, a nie dla siebie? Ja sam stworzyłem to wszystko!
Zrozumienie pozwoliło mu ochłonąć. Usiadł na ławce.
– Jeśli tak jest, jeśli taki jest świat, to trzeba go umiejętnie używać. Jestem przecież jego panem i stwórcą… jedynym prawdziwym człowiekiem…
Złapał się na tym, że odruchowo przeciera ciemię i sprawdza, ile włosów mu wypadło. Tym razem trzy. Zapiął ubłoconą kurtkę. W związku ze swoim odkryciem nie miał potrzeby dbać o wygląd zewnętrzny. Przecież to on narzucał kryteria piękności. Zawsze narzucał, sam nie wiedząc… Jedynie rozbite kolano pulsowało i mrowiło. Postawił sobie na kolanach torbę i zajrzał do środka. Na pierwszy ogień poszły klasówki.
– Przecież to nie ma sensu – pomyślał i zaczął nimi wycierać swoje ubłocone kolejny raz, dłonie. – Ależ zrobiłem dla siebie niewygodny świat. Nigdy już nie będę poprawiał tego syfa… – rozrzucił wokoło kartki – chyba mam naturę masochisty, że wymyśliłem sobie takich kretynowatych uczniów… przecież nie jestem złym nauczycielem. Jestem najlepszy. Ja! Bóg ich wszystkich, Alfred Dyjak.
Właściwie jestem jak w domu… dlaczego nie tu?… – pomyślał, obracając flaszkę w dłoniach – ale jak to otworzyć?… Wymyślę sobie scyzoryk.
Wpadł jednak na inny pomysł i wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. Spróbował jednym z nich podważyć plastykowy kapturek. Tworzywo broniło się i stawiało opór, rozciągając się i bielejąc. W końcu pękło.
No pewnie – pomyślał – przecież musiało, przecież jest tylko dziełem moich myśli. Oderwał palcami kapturek do końca. Dużego korka nie było, a jedynie pozostał w środku dość płytki, plastykowy występ uszczelniający butelkę.
Korka nie mogło być, bo bym sobie z nim nie poradził – pomyślał z uznaniem o swojej pomysłowości. Powąchał butelkę i wyczuł delikatny aromat wina, kontrastujący z prostacką etykietką. Pociągnął łyk. Wino było bardzo słodkie i bardzo mocne. Poprawił drugim łykiem i obtarł usta rękawem. Lubił wina tego typu, chociaż zawsze miał po nich kaca. Było samo przez się zrozumiałe, że wino jest dobre, przecież musiało takie być.
Oglądał uważnie białą etykietkę z soczyście czerwonym napisem Regal na czarnym pasku. Ciekawe, skąd mi się to wzięło w głowie… – namyślał się. – Taka cudaczna nazwa?… Może to od regału?
Dyjak odłożył już prawie na cały regał, gdy nagle ogłosili możliwość zakupów na raty. Poczuł się tym oszukany, gdyż jego wysiłek niejako poszedł na marne. Obecnie mógł dorobić się regału bez tak starannego kolekcjonowania wizerunków na banknotach. Wniosek ten go zdemobilizował tak, że dotąd nie zdobył się, aby coś wybrać w „Gigancie” albo innym sklepie meblowym. „Gigant” jest najlepiej zaopatrzony… – pomyślał. – Bez sensu… ten będzie najlepiej zaopatrzony, który ja zechcę. W ogóle to wymyślę sobie jakiś regał już w mieszkaniu.
Przestało go to interesować, znowu pociągnął łyk i obejrzał etykietkę do końca. Powinno już zmierzchać, ale było jeszcze dość jasno, aby mógł czytać. Proszę, proszę… Centralne Piwnice Win… na Kamiennej… – zdziwił się. – To tuż obok… Inteligentnie to wymyśliłem. Niezła podświadomość. Wpadnę tam potem po więcej. Przecież to też moje.
Sięgnął do torby po numer „Problemów”, pożyczony z biblioteki szkolnej. Na okładce był powtarzający się wzór z butelek. Pokiwał głową z aprobatą.
Zdrowie redakcji! – wychylił kolejny łyk.
Egzemplarz ten wcisnęła mu koleżanka ucząca rosyjskiego; był w nim pasjonujący, według niej, artykuł o płci. Dyjak kartkował czasopismo, ale co innego rzuciło mu się w oczy. Na stronach poświęconych przedrukom przeczytał tytuł: „Wskrzeszanie jaźni – przedłużanie istnienia”. Było tam napisane, że ślady przebiegów prądów czynnościowych kory mózgowej w sprzyjających warunkach zostają zapisane jako stabilna modyfikacja struktury tkanki kostnej formującej sklepienie czaszki. Może to mieć miejsce, gdy impulsy czynnościowe osiągają wysokie wartości, w szoku albo przy śmierci osobnika. Dodatkowym warunkiem zapisu jest zachodzenie względnie szybkiej wymiany materiałowej organizmu, przynajmniej jakiś czas po śmierci. Następnie autor snuł rozważania, że analiza mikroskopowych defektów struktury kostnej czaszki pozwoli czytać myśli.
– To jakieś brednie – skwitował i wyrzucił „Problemy” za siebie. Nie zwrócił uwagi na szybkość, z jaką przyswoił sobie treść artykułu. Znowu kolejny łyk. Dyjakowi nie było już zimno. Sięgnął teraz do torby po wylewkę i kołki rozporowe.
– No to lecimy… w siną dal! – Wylewka, a za nią kołki poszybowały na trawnik. Zajrzał do środka. Torba była już pusta.
– Mogę cię przenicować! – zwrócił się do niej. – Nie jesteś mi już potrzebna… stara torba… – roześmiał się i szerokim zamachem wyrzucił torbę w ślad za wylewką i kołkami rozporowymi. Myśl jego skierowała się na temat kobiet i oblizał się obleśnie. Jakoś dotąd nie miał do nich zbyt wiele szczęścia.