Литмир - Электронная Библиотека

Kowal odłożył narzędzia.

– Zanim mnie zabijesz… posłuchaj – wziął rzemień i sprawnie zaczął skręcać pętlę. – Wiem, co będzie, głupi nie jestem. Wiem jak jest z niewolnikami… Musisz mnie zabić, żebym nie wszczął alarmu. Potem pójdziesz do mnie do domu. Zabijesz żonę i dziatki, żeby mieć wolną noc na ucieczkę, żeby do rana alarmu nie było. Ale możesz oszczędzić, ja je mogę oszczędzić. Sam się obwieszę – zarzucił sznur na belkę i zawiązał. Potem wszedł na kowadło i zarzucił pętlę na szyję. – Znajdą mnie, pomyślą sam to zrobił, podatki przygniotły. Ty będziesz mieć więcej czasu. Bez alarmu. Żona i dziecka będą żyły. Syn przejmie kuźnię. Pomyśl… – spojrzał na nią i skoczył unosząc nogi.

Achaja odwróciła wzrok od drgającego ciała. Wzięła swoje kajdany i wyszła na zewnątrz, w noc. Nawet nie wiedziała, gdzie jego chałupa, gdzie żona i dzieci. Pomyślą, że był tchórzem. Nikt się nie dowie, że był bohaterem, że chciał uratować ich życie.

Włożyła spodnie zabrane łowcy niewolników. Były szerokie, nogawki zwężały się dopiero przy kostkach. Świetnie maskowały jej sylwetkę, jej babski tyłek, postronny obserwator nie powinien się domyślić, że była dziewczyną. A to dawało jej dodatkową szansę. Po raz pierwszy zapięła normalnie, wokół bioder pas z mieczem i ruszyła spokojnie drogą. Starała się wydłużać krok, ale wbrew pozorom nie było to łatwe. Kilkuletnia konieczność sprawiła, że teraz musiała uważać na własne nogi i nie skręcić sobie kostki przy długim kroku, od którego odwykła. Usiłowała biec normalnie, ale niezbyt się to udawało, powróciła do swojego wytrenowanego krótkiego kroku. Od razu odzyskała oddech i rytm.

Gwiazdy wędrowały po niebie, panował lekki chłód, rozbrzmiewająca głosami świerszczy i cykad noc zdawała się przyjazna i piękna. Miała wrażenie, że mogłaby tak biec do końca świata. Była wolna! Była silna i zaradna! Była całkowicie samodzielna! Mogła robić, co chciała, mogła…

Trzech mężczyzn, którzy otoczyli ją nagle, nie wyglądało na nocnych podróżnych. Zresztą kto podróżuje nocą? Trzymali w rękach obnażone miecze, więc wyciągnęła swój i jednym skokiem, wykonując w powietrzu salto wydostała się z ich kręgu. Mogłaby ich pozabijać, zanim znowu zwrócili się w jej stronę, ale nie wiedziała, czy w pobliżu nie ma reszty oddziału.

Jeden z niedoszłych napastników, widząc jej niesamowite manewry, schował miecz i machnął ręką.

– To nasz – mruknął. – Chodu.

Pozostali również schowali broń. Cała trójka ruszyła w przeciwną stronę, zostawiając Achaję bardziej zdumioną, niż gdyby zobaczyła na gościńcu samego cesarza Luan. „Nasz”? O co im chodziło? Ach! Nagła myśl przyszła jak olśnienie. Trzech ludzi z mieczami na gościńcu w nocy? To zbóje. Bandyci. Uśmiechnęła się, chowając własny miecz. Ale zaraz… Dlaczego tak łatwo odstąpili? Nawet jeśli uznali ją za innego rozbójnika? Dlaczego tak szybko ruszyli w stronę, skąd przyszła? Tak. Musiała być jakaś przyczyna. To nie są ludzie, którzy mogliby się przestraszyć jednego, wykonanego w powietrzu salta. Oni… Nie chcieli wywołać hałasu. Wyciągnięte miecze miały być tylko do obrony, przed czymś niewiadomym.

Dziewczyna wskoczyła do przydrożnego rowu i zaczęła pełznąć. Powoli, żeby nie złamać najmniejszej nawet gałązki rosnących tu krzewów. Pokryte rosą liście krzewów moczyły jej policzki. Świerszcze i cykady uskakiwały przed nią, usiłując uniknąć jej ramion, a może i języka? Zaraza jedna wie, co myślał taki świerszcz o pełzającym człowieku. Że poluje na niego? Achaja może i zjadłaby świerszcza, choćby po to, żeby sprawdzić jak smakuje. Przy budowie drogi na pustyni nie miała takiej okazji. Ale… Po pierwsze nie była głodna, a po drugie właśnie dotarła do zakrętu drogi i ostrożnie wystawiła głowę ponad skarpę rowu. Strażnicy! Pięciu. Zbójcy mieli rację, wycofując się rakiem. To nie była zwykła czujka, jakich wiele na gościńcach. Normalne czaty czy pikieta stałyby przy świetle, jawnie, okazując wszem i wobec cały majestat władzy, którą reprezentują. Ci czaili się w kompletnych ciemnościach. Tuż za zakrętem, tak, że każdy, kto przemykałby nocą od strony pustyni, musiał wpaść w ich łapska. Achaja schowała głowę. Po prawej stronie drogi ciągnęła się winnica. Pamiętała jak karzeł ostrzegał, że wszystkie są pilnowane. Mogła dalej pełznąć rowem. Ale nie sądziła, żeby udało jej się oszukać wprawne uszy strażników. Nie miała żadnego doświadczenia w tego rodzaju podchodach. Przygryzła wargi. Zabić ich wszystkich? „Każdy trup, którego zostawisz jest jak drogowskaz dla tych, którzy podążą za tobą”.

Odgryzła kilka łodyg krzewów, splątała ze sobą, ale nie za mocno, tak, żeby nie przypominały ludzkiego dzieła, zwykłe pnącze. Przykleiła kilka mokrych liści i uniosła się znowu, usiłując ocenić dystans, który dzielił ją od najbliższego strażnika, tego, który stał pod drzewem. Powinno się udać. Lekko rozprostowała nogi, syknęła cicho i rzuciła łodygi tak, żeby opadły na szyję tamtego.

– Aaaaaaaaaaaaa!!! Wąż! Wąż! Wąż mnie chwycił!!! Ratunku!

Achaja ruszyła do przodu. Już nie pełzła – hałas był taki, że biegła schylona pod dnie rowu.

– Gdzie? Gdzie? Pokaż!

– Bogowie! Wąż! Już po mnie…

Ktoś krzesał ogień, ktoś bił nieszczęśnika zdjętym wcześniej kaftanem, żeby odpędzić gada.

– Ugryzł mnie! Dwa razy ugryzł, w szyję… Koledzy, umieram!

Pochodnia zapłonęła wreszcie, ale Achaja była już daleko. Słyszała jeszcze śmiech, przekleństwa i głośne drwiny z niedoszłego trupa.

Wyskoczyła z rowu, żeby sama nie nadepnąć na jakiegoś, tym razem prawdziwego, gada i ruszyła dalej środkiem drogi. Nie miała pojęcia, dlaczego ludzie tak bardzo boją się węży, przypisując im jakieś niesamowite zdolności. Nieprawdopodobną wręcz szybkość, niesamowity słuch, umiejętność widzenia po ciemku… To bzdury. Człowiek, jeśliby tylko przebywał w ciemności, w bezruchu, widziałby lepiej niż wąż. Niesamowita szybkość? Bzdury! Zawsze pełzł powoli, a nawet gdyby przyspieszył, każdy człowiek mógłby przegonić go jak dorosły trzyletnie dziecko. Nieprawdopodobny słuch? Również bzdura. Wąż prawie zawsze zdradzał swoją obecność. To człowiek był drapieżnikiem, który niczym nie sygnalizował woli ataku. Że zabijał swym jadem? I w związku z tym ugodzony człowiek nie miał wielkich szans? Wbrew pozorom miał i to wcale duże. A z kolei, jaką szansę miał wąż, napotkawszy uzbrojonego, choćby w najprostszy kij, człowieka? Żadnych! Absolutnie żadnych! Wąż mógł walczyć, tylko używając samego siebie. Człowiek mógł walczyć, używając kamienia, gałęzi, szmaty, butów, ognia i tysiąca bardziej wyrafinowanych narzędzi. Ludzie po prostu nie lubili wszystkiego, co pełza, kryje się. Tak samo nie lubili karaluchów. A czy ktoś widział kiedyś, żeby karaluch zabił człowieka? Węże, jako gatunek, przegrywały z człowiekiem, jak wszystkie inne zwierzęta, nie miały żadnych szans. To nie wąż dla człowieka, ale człowiek dla węża był najbardziej śmiertelnym, nieprzejednanym wrogiem, drapieżnikiem pozbawionym jakiejkolwiek moralności, jakichkolwiek hamulców w dziele zabijania, mordującym nawet wtedy, kiedy nie był głodny, obdarowanym przez naturę wspaniałymi narzędziami ataku, a jakby tego jeszcze nie było dość, dysponujący jedną z najstraszliwszych broni we wszechświecie… zdolnością planowania swych zabójczych akcji. Ta wspaniała (właściwie prawie doskonała) maszyna do zabijania, jaką był człowiek miała jednak jedną przywarę – lubiła usprawiedliwiać swoje czyny. Stąd, gady zabijano masowo, ponieważ „były groźniejsze od człowieka”… Czy ktoś o zdrowych zmysłach mógł uwierzyć w to bałamuctwo? Czy to węże budowały miasta i drogi, trzebiąc wszystko wokół i zmuszając resztki ludzi do pełzania po jakichś smutnych ostatkach dzikich chaszczów? A jednak ludzie wierzyli. Stąd wniosek, że człowiek był drapieżnikiem, co prawda, wspaniałym, ale za to ostro słabującym na umyśle. Człowiek naprawdę tylko zabijał świetnie – reszty bzdetów, jakie wyczyniał można już spokojnie nie oglądać.

Achaja zwolniła, słysząc daleki jeszcze szum. Rzeka? Podbiegła jeszcze kawałek, a potem znowu wpełzła do rowu. Jeśli w pobliżu jest rzeka, na pewno będzie most, a na nim znowu straże. Nie myliła się. Skręciła w bok, opuszczając rów. Czołgając się na skos przez dziką łąkę, dotarła do brzegu i wpełzła do zimnej wody… Bogowie! Woda. Po raz pierwszy od wielu lat miała możliwość zanurzenia się w zimnym nurcie. Gdzieś w głowie odżyły nagle dawno, zdawało się, wyparte wspomnienia. Jakaś nagła ulga, jak mocne wino, rozlała się w jej wnętrzu, oczy zwilgotniały nagle. O mało się nie rozpłakała. Nie! Dość! Jeżeli nie zdoła się skoncentrować, będzie po niej. Sunęła na kolanach wzdłuż brzegu, a kiedy straciła z oczu most, zaczęła płynąć. Zacisnęła szczęki, żeby nie myśleć, jakie to uczucie, żeby znowu się nie rozkleić.

87
{"b":"100632","o":1}