Литмир - Электронная Библиотека

– Dam ci dwóch ludzi, żeby odprowadzili do pałacu – zaproponował Mika.

– Nie, nie… – Zaan chwycił się futryny. – Uda mi się. Jeszcze tym razem… się uda.

Tymczasem w mieście działy się dziwne rzeczy. Książę Sirius wraz z ojcem jechał właśnie do budynku Rady. Kolejne posiedzenie miało odbyć się właśnie dzisiaj. Inne, wielkoksiążęce rody miały już jednak dość zachwiania równowagi sił w państwie. Skoro czekanie na reakcję Bogów w tej kwestii nie przyniosło spodziewanych rezultatów, przedstawiciele rodów postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Tuż przy Malowanym Portyku czekał na orszak mistrz Lirion. Z ręką na głowni miecza miał wystąpić w odpowiedniej chwili i symulując wypadek, obrazić śmiertelnie młodego księcia prowokując do pojedynku. Oczywiście, najpierw stanęliby kuzyni. I „uliczni” i „pałacowi”, dopiero potem sam książę. Ale Lirion nie miał podstaw do obaw. Był szermierzem natchnionym. Uśmiechał się lekko, nie co dzień przychodziło mu zabijać tak wytrawnych szermierzy jak eskorta Wielkiego Księcia. Jego usługi były w cenie. Mierzono je wyłącznie złotem i to w słusznej wadze.

– Panie…

Lirion spojrzał w dół. Tuż przed nim klęczało dwóch ludzi, pośród płaszczącej się dziatwy.

– Panie! Zmiłowania prosim! – mężczyzna bił pokłony jak przed królem. – Wyrugowali nas z ziemi. Mam żonę i dziewięcioro dzieci.

– Panie! My od dziesięciu dni nic nie jedli! – zawodziła kobieta. – Dzieci pomrą! Ulituj się panie, prosim pokornie!

– Won ścierwa – żachnął się mistrz, ale jedna z zasmarkanych dziewczynek przysunęła się na kolanach, ujęła jego dłoń i zaczęła całować. Jej oczy szkliły się łzami od niemej prośby i bezmiaru ufności. Ośmielony czynem siostry, mały chłopczyk, również na kolanach chwycił za drugą dłoń.

– Won.

Reszta dzieci przy wtórze zawodzeń rodziców chwyciła mistrza za ręce i pokrywała je pocałunkami.

– Dobra, psiamać, dam brązowego – Lirion zmełł przekleństwo. – Tylko puśćcie nareszcie.

Rodzice przepełnieni wdzięcznością wstali składając ręce… do ciosu. W dłoniach mieli pałki. Lirion nie mógł się bronić obciążony dziatwą. Może mimo to wyszedłby jakoś z opresji, żona jednak widząc, że się wywija i pamiętając o przyszłości swych dzieci, walnęła tak mocno i celnie, że mistrz zalał się krwią i runął do jej stóp.

Złapali ich od razu. To był sam środek miasta, strażnicy chodzili nie parami, ale po sześciu… Tyle tylko, że Zaan zawsze powtarzał Mice: „Płać naszym ludziom uczciwie i ratuj z opresji. By ich los stanowił przykład dla innych! Nie przestrogę”. I stało się tak jakoś, że w drodze do więzienia, cała rodzina, jak raz jedenaście osób, sprytnie zawinęła się i prask! – uciekła jak jeden mąż, a strażnicy w pogoni wpadali na siebie… Notabene kobieta i mężczyzna rzeczywiście byli żoną i mężem, a reszta wspólników zbrodni to ich prawdziwe dzieci. Rzeczywiście cierpieli głód. No, oczywiście jedynie do dnia śmierci Liriona, potem już nie.

Gdyby szermierz natchniony zawiódł (oczywiście nie w zabijaniu „kuzynów” Wielkiego Księcia ani jego syna – w to nikt nie wątpił – mogłoby mu się jednak nie udać skuteczne obrażenie i młody książę mógłby jednak ujść z honorem), wielkie rody przygotowały następną pułapkę.

Sześciu dahmeryjskich kuszników, sprowadzonych z końca świata, nie bacząc na koszty, nie wiedziało, kto ich najął. Znali jedynie swoje zadanie. Teraz ukryci wśród drzew i krzewów wspaniałego, królewskiego parku, czekali na księcia, który miał tędy przejeżdżać. Organizatorzy zamachu (a właściwie egzekucji) przewidzieli wszystko, kąty strzałów były tak dobrane, że książę, bez względu na pozycję, jaką zajmie w orszaku, powinien zostać trafiony co najmniej dwoma bełtami. Przewidziano kamuflaż – Dahmeryjczycy ubrani byli w długie płaszcze kapłanów z Yd pozwalające ukryć kusze do samego końca i poruszać się przy tym swobodnie. Wspaniały plan. Tym bardziej, że Mika do ostatniej chwili miał na jego temat tylko mgliste doniesienia od służących szpiegujących na wielkoksiążęcych dworach. Ale… Złodzieje-kalecy, którzy parali się żebraniną i wypróżnianiem sakiewek przechodniów na obrzeżach parku, nie mieli żadnego powodu, żeby współpracować z Biurem Handlowym. Musieli to robić, bowiem pieczę nad nimi sprawował klan złodziei miejskich i portowych, a nimi z kolei opiekowali się oszuści… Większość oszustów Mika znał osobiście. Nie płacił im za informacje, a mimo to je dostawał. W stolicy szybko rozeszła się wieść, że lepiej mieć go po swojej stronie niż przeciwko sobie. I faktem jest, że wszyscy, którzy hołdowali tej zasadzie, żyli długo i szczęśliwie. Ci, którzy nie hołdowali… albo już nie żyli, albo przykuci do falochronu, oglądali port z poziomu wody.

Pomysł przebrania Dahmeryjczyków w kapłańskie płaszcze mógł się wydawać świetny jedynie w głowach wielmoży, którzy go ułożyli. Złodzieje-kalecy zorientowali się od razu, widząc wspaniałe świątynne płaszcze i tępe mordy ich właścicieli, znamionujące wszystko tylko nie cnotę, posty i szeptanie modlitw w cieniu ołtarzy. Mika nie miał czasu, żeby sprowadzać zagranicznych kuszników, tym bardziej z Dahmerii. Wziął krajowych, zwykłych wojskowych partaczy – wprost z miejskiego garnizonu Armii Domowej. Tyle tylko, że jeden Dahmeryjczyk miał przeciwko sobie czterech strzelców z Troy. A strzelano z odległości kilku kroków. Mimo to jeden z przyjezdnych, raniony, zdołał się wyrwać, trzeba go było gonić, bić kolbami kusz, dźgać nożem i wreszcie dobić wyrwaną z płotu, pozłacaną sztachetą. Mika miał wrażenie, że wszystko, za co weźmie się armia Troy, kończy się tak właśnie… Tym bardziej, że wrzaski, gonitwa i przydługa walka kilkunastu krajowych bohaterów z jednym zagranicznym, sprowadziła całe zastępy strażników i ilość sakiewek wypełnionych złotem, które trzeba było przeznaczyć na łapówki, była oszałamiająca.

Prawdziwą trudność miał jednak przed sobą oficer, dowódca zmiany miejskiej straży danego dnia. Długo krążył w ciasnej izbie, klął i złorzeczył. To patrzył na zgromadzone na stole sakiewki, to znowu w okno, szukając natchnienia. Wreszcie wzruszył ramionami, usiadł za stołem, wziął ryzę papieru, inkaust i pióro. Zaczął pisać, z wyraźnym wysiłkiem formułując myśli. Skończył, spocony jak mysz, w jakieś dziesięć modlitw później. Skrzywił się, jakby bolały go zęby i na miękkich nogach powlókł się do kwatery dowódcy garnizonu.

– Masz raport? – Hylen kierował miejską strażą od wielu lat. Nie zwrócił jednak uwagi na skwaszoną minę podwładnego. Zmarszczył brwi i odsunął papier od oczu – na starość lepiej czytało mu się z coraz większych odległości.

„Patrol patrolujący rejon patrolowania okolic Króleskiego parku…”

– Psiamać – zaklął. – „Królewskiego” idioto! W środku jest litera „w”!

„…napotkał sześć trupów należących do obcokrajowców…”

– Bogowie! Jak się pisze „trupów”? A poza tym chodzi o trupy obcokrajowców, czy jedynie trupy, które były własnością obcokrajowców? – zmrużył oczy, żeby odczytać koślawe litery. – Potem rajcy mi głowę suszą o te raporty.

Dowódca zmiany stał bez słowa. Wiedział, że dalej będą gorsze rzeczy i to bynajmniej nie z dziedziny ortografii czy stylistyki.

„Wszyscy oni dnia dzisiejszego postanowili targnąć się na żywot własny, co niniejszym uczynili”.

– Cooooooo?!!!

„Pięciu z nich zastrzeliło się z własnych kusz, w tym trzech za pierwszym razem nie wycelowało dobrze i musieli ponownie założyć bełty, by nimi się razić. A jeden to strzelił do siebie aż cztery razy, zanim wycelował dobrze i się ubił…”

Hylen przełknął ślinę. Oczy mu wyszły z orbit. Wyciągnął rękę ponad stołem.

– Dawaj! – warknął.

Dowódca zmiany włożył sakiewkę w nadstawioną dłoń. Hylen potrząsnął głową i czytał dalej.

„Jeden natomiast z obcokrajowców musiał czuć do siebie szczególny żal. Najpierw raził się z kuszy, chcąc pewnie ugodzić się w samo serce, ale nie wycelował dobrze, raniąc swą nogę od tyłu w łydkę. Następnie zaczął okładać się kolbą kuszy, a potem zadał sobie siedemnaście ciosów własnym nożem, godząc w klatkę piersiową, ale głównie, właściwie, to w plecy…”

72
{"b":"100632","o":1}