Литмир - Электронная Библиотека

– Żaden wróżbita nie potrafi niczego przewidzieć dokładnie.

– Myśl Mika – zdenerwował się Zaan. – To będzie nasz wróżbita, psiamać. Będzie od nas dostawał raporty o planowanych ruchach naszych wojsk. Będzie „przewidywał” wszystko niezwykle dokładnie.

– Kurwa mać – tamten uśmiechnął się, doznając olśnienia. – Najpierw „przewidzi” jakieś drobne zwycięstwo, potem drugie, trzecie… Potem „przepowie” jakieś zagrożenie i uchroni Luan przed naszą akcją. Będzie zdobywał zaufanie cesarza, będzie coraz bliżej jego światłej osoby, aż…

– Aż… – uśmiechnął się Zaan, nie kończąc.

– Aż powie, jak odbić nasz port. I stanie się powiernikiem cesarza.

Obaj zaczęli się śmiać głośno.

– Najbliższym.

– Najbardziej pewnym!

– Jego okiem i uchem.

– Bliższym, niż kochanka! Pewniejszym niż sztab generalny i całe zgromadzenie czarowników!!!

– Aż pewnego dnia…

– Nasz wróżbita straci zdolność przepowiadania…

– Nie straci, nie straci. On przepowie, tyle, że…

– To będzie, co innego niż chciałby usłyszeć Jaśnie Wielmożny Pan Cesarz Luan, posiadający dziedzictwo w woli Bogów, i tak dalej, i tak dalej.

Obaj ryczeli ze śmiechu. Jakiś przemożny chichot dławił im gardła, łzawił oczy, nie pozwalał na wypowiadanie normalnych słów.

– Cóż – Mika opanował się pierwszy, aczkolwiek nie do końca. – Będziemy musieli stracić trochę wojska.

– I troszkę zdobyczy.

– Biedni nasi wojacy. Chyba część z nich pójdzie w niewolę…

– Albo poginą jak psy. Taki już los żołnierza.

Mika zauważył nagle jakiś pyłek na wypolerowanym blacie stołu. Poślinił palec i delikatnie zdjął okruszek czy może kawałeczek sadzy. Nie strzepnął go na podłogę. Wytarł palec w czystą szmatkę, którą wyciągnął z rękawa. Potem tą samą szmatką wyczyścił stół, usuwając dokładnie mokry ślad po ślinie.

– A my przez ten czas… Będziemy, psiamać, wiedzieć wszystko.

– I znajdziemy dalszych ludzi.

Zaan masował sobie twarz, potem spojrzał zupełnie przytomnie.

– Masz takiego człowieka, który by się nadał?

– Mam. Były kapłan, strasznie, psiamać, mądry. Zna gadkę wróżbitów i potrafi się nią posłużyć. A poza tym… On lubi ogromnie chłopców. A to, kurza twarz – Mika uśmiechnął się perfidnie – Zakazane przez prawo i u nas, i w Luan.

– Byle się tam nie wydał.

– Podeślę mu naszych. Będziemy go mieć na sznurze krótszym niż pół łokcia.

Zaan pokręcił głową. Nalał sobie drugi kubek wina i wychylił kilkoma łykami. Ból w płucach zdawał się maleć. Tylko zaczerpnięcie powietrza było równie trudne jak poprzednio. Jego świszczący oddech był coraz bardziej głośny.

– No dobra – powiedział z trudem po chwili. – A co dalej? Za Luan?

– Tam jest takie małe państewko – Mika znowu nachylił się nad mapą. – Arkach. Nie na wiele nam się przydadzą. Tam jest matriarchat, w wojsku walczą same dziewczyny. Górzysty kraj, biedny, za nim już tylko Wielki Las a za nim „Chorzy Ludzie”.

– Jak oni… a przepraszam. Jak one się lubią z Luan?

– W ogóle się nie lubią. Tam jest ciągła wojna. Nie tak jak u nas – wybuch i spokój, wybuch i spokój. Oni… hm… czy one raczej, walczą cały czas. Ale to żadne zagrożenie dla cesarstwa. Kiedyś granica przebiegała na paśmie gór za Negger Bank. Teraz cesarscy wypierają wojsko Arkach, ale postępy są niewielkie. Kraj górzysty, ani ustawić wojsko, ani puścić w marsz. Bo dobrych dróg nie ma. I prawdę powiedziawszy, łaszczyć się na co, też nie ma. Ot, ciachają się rok w rok, postępując do przodu, o parę stajń. O parę pagórków.

– I co? – spytał Zaan. – Nie będzie jakiejś zdecydowanej akcji ze strony Arkach?

– A zaraza ich wie. Chcieliby, ale nie mogą, nie mają za co, nie mają po co, nie mają kim.

– Jest tam, jakiś zdecydowany przywódca?

– To same baby. Ich królowa to by najbardziej chciała, żeby wszystkim naraz było dobrze. Ale tego to się nie udało sprawić nawet samym Bogom. Eeeeee, błoto, góry, małe poletka i uwiędnięty handel. To wszystko.

– Mamy tam kogoś?

– Coś tam mamy. Paru durnowatych agentów, jak całe to państwo.

– Jest tam ktoś z jajami? Tfu! – Zaan uderzył się w czoło. – Chciałem spytać, czy jest tam jakaś baba do rzeczy?

Mika uśmiechnął się mimowolnie.

– Ktoś, kto mógłby wziąć udział w naszych interesach? – zmarszczył brwi. – Jest. Nazywa się Biafra, jedyny facet w morzu bab. Syn księżniczki. Nie mógł brać udziału w życiu publicznym, bo jest chłopcem. Po śmierci matki zabrali mu pałac, bo… Tam się księżniczki wybiera jak u nas, nie przymierzając rajców. A jednak mamusia przedtem zdołała mu zapewnić jakieś tam stanowisko. Jest bodaj szefem zaopatrzenia ichniej armii. Niezły, jeśli ci o to chodzi. Straszny skurwysyn, inteligentny jak zaraza, z żalem do wszystkiego i wszystkich wokół, chorobliwie ambitny.

– O to, to, to – podjął Zaan. – A z czego żyje?

– No w zaopatrzeniu…

– Pytam, z czego żyje? – przerwał mu Zaan.

– Ma jakiś tam drobny handelek. Ale wiesz, to przy całej swojej inteligencji, tylko wychuchany paniczyk. Idzie mu jak krew z nosa.

– Ooooo… – Zaan kiwnął głową. – No to zacznijmy go przyzwyczajać do siebie. Na początek, niech mu ten jego handelek zacznie iść nieco lepiej.

– Warto?

– Skoro mówisz, że skurwysyn.

Mika roześmiał się cicho.

– Niewąski – szepnął. – No panie Biafra – z powrotem zajął swoje miejsce na krześle. – Jeszcze pan nie wie, ale pańska karta zaczyna się właśnie odwracać.

Zaan nalał sobie trzeci kubek wina, ale nie mógł go wypić. Suchy kaszel wstrząsał nim, ból w płucach znowu przybierał na sile. Coś dusiło go coraz bardziej, czuł większy i większy ciężar, który kładł się na klatce piersiowej. Wiedział, że nie będzie mógł dokończyć rozmowy. A tyle jeszcze rzeczy pozostało do omówienia.

– A co u nas? – spytał świszczącym głosem.

– Dużo ciekawych rzeczy. Mamy swoich ludzi w wielu ciekawych miejscach. Ale… – Mika podniósł wzrok, usiłując nie widzieć coraz silniejszych objawów choroby. – Jedno miejsce jest szczególnie ciekawe. Wbrew pozorom nie żaden dwór ani pałac.

– A co? – z najwyższym trudem zdołał wyszeptać Zaan. Chciało mu się wymiotować.

– Pewien astronom czy astrolog. Jest w nim coś dziwnego. Mniej więcej, co dziesięć dni pisze list. Zanosi do portu i daje kapitanowi statku, który od razu wypływa w morze.

– Gdzie? – Zaan usiłował rozluźnić szatę pod szyją, ale po raz kolejny stwierdził, że nic go tam nie krępuje. Uczucia duszności nie powodowała szata.

– Statki płyną w różne miejsca. Sprawdzałem. Porty docelowe nie wyróżniają się niczym szczególnym, listy przewozowe to zwykłe łgarstwo. Zastanawia mnie jednak, kogo z władców stać na to, żeby co dziesięć dni wysyłać statek po jeden list. Nikogo na to nie stać.

Zaan czuł, że mąci mu się w głowie. Pochylił się do przodu w swym zydlu i oparł na rękach.

– Zakon – wykrztusił z trudem.

– Ano właśnie – Mika udawał, że patrzy w okno.

– Masz… – atak kaszlu. – Masz tam kogoś?

– U astronoma? Mam. Jego służący został przez swojego pana podniesiony z biedy, przygarnięty, kiedy w oczy zaglądała już śmierć głodowa, wykształcony i… – Mika usiłował się uśmiechnąć, ale widok duszącego się człowieka naprzeciw nie napawał do śmiechu. – Wiesz, zrobisz komuś dobrze, to się strzeż, bo on będzie cię nienawidził do końca życia, a Mika i Zaan już kręcą się koło niego – widząc brak jakiejkolwiek reakcji podjął znowu. – Ten służący donosi sam z siebie. Nawet nie musimy mu płacić. Astronom szyfruje wszystkie listy, pali papier, pali notatki, no ale sam przecież nie będzie się trudził zanoszeniem do portu. Jego zaufany sługa natomiast zawsze po drodze skręci gdzie trzeba i da chwilę czasu na przepisanie. Nawet dziewki mu nie trzeba podsuwać. Robi to sam z siebie.

– Masz te listy? – wydyszał Zaan. Czuł się coraz gorzej.

– Mam. Ale szyfru nie złamałem.

– Daj – Zaan z trudem podniósł się z zydla. Świat wokół wirował mu w głowie. Chciało mu się wymiotować, ale nie wiedział, czy jeśli ulży żołądkowi, nie udusi się przy tym. Skóra swędziała go coraz bardziej, przy każdym wydechu płuca świszczały i bulgotały w nienaturalny sposób. Z najwyższym trudem schował listy pod połą płaszcza.

71
{"b":"100632","o":1}