– Prowadź do pana! – Zaan, biorąc przykład, odepchnął sługę i wkroczył do wąskiego korytarza. Sirius ruszył za nim, usiłując powstrzymać kuzynów pchających się z tyłu. W końcu jednak udało się domknąć wzmocnione drzwi.
– No co jest? – ryknął Zaan na służącego. – Na jednej nodze, psia jucho!
Sługa, gnąc się w ukłonach, poprowadził ich wzdłuż korytarza, a potem w górę, wąskimi schodami. Kamienny dom z tak zbudowanymi przejściami przypominał raczej twierdzę niż cokolwiek, co miało mieć jakikolwiek związek z handlem. Strome schody, na których mógł się zmieścić tylko jeden atakujący naraz, grube, porządnie okute drzwi na ich szczycie pozwalały bronić domu długo, nawet podpalenie niewiele by tu pomogło. Po co zresztą podpalać? Ewentualni rabusie raczej nie dla pustej zemsty mogliby nastawać na gospodarza. A poza tym… Pewnie jakiś podziemny korytarz lub przejście pozwalały ujść w porę ze wszystkim, co było pod ręką, podczas gdy napastnicy jeszcze długo po tym kołataliby do zabitych drzwi.
Sługa, z pewnym trudem, odsunął ciężką zasłonę z kutego na ogniu żeliwa i wpuścił ich do niewielkiego pomieszczenia, gdzie siedział Zyrion.
Zaana uderzył kompletny brak sprzętów w całym pokoju, poza niewielkim stołem i wąską ławą. Zupełnie jak u Miki – pomyślał. Co oni tu wszyscy, na nagłą powódź się gotują?
– Witam – Zyrion skłonił głowę, oceniając gości. Ogląd musiał wypaść dobrze, bo wstał powoli, opierając się na stole. Był opasły, wręcz tłusty, jego wielkie cielsko wylewało się znad paska, dosłownie rozdzierając skromną szatę. Jedynie małe, ukryte w fałdach tłuszczu oczka prześlizgiwały się błyskawicznie, studiując wygląd i ubiór przybyszów. Dłużej zatrzymały się tylko na czerwonym kosmyku, który wymsknął się spod kaptura Siriusa.
– No jak tam? – zapytał Zaan z pańska, naśladując trochę ton dworskiego rządcy. – Jak sprawy idą?
Sądził, że zostanie zalany potokiem słów, w których lichwiarz przedstawi swoją sytuację jako tragiczną, interesy jako fatalne, a zdrowie jako wręcz już niebyłe.
– Dziękuję – Zyrion powoli skinął głową, zaskakując swojego rozmówcę zupełnie. Widać zwyczaje trudniących się lichwą na Północy i na Południu nie miały ze sobą wiele wspólnego.
– Pewnie cię zaskoczę – kontynuował Zaan. – Nie przyszedłem niczego pożyczać. Raczej chciałbym coś ofiarować.
Twarz grubasa pozostała nieruchoma, jednak jakiś nieuchwytny wyraz kazał świadczyć, że w najmniejszym stopniu nie jest zaskoczony. Zupełnie jakby nikt nie przychodził tu pożyczać. Sytuacja robiła się coraz bardziej głupia. Wszyscy trzej, nie wyłączając bądź co bądź księcia, stali mierząc się wzrokiem. Jakoś dziwnie byłoby zacząć teraz mówić o tajnych informacjach handlowych. Zaan zrobił ruch jakby chciał wyjść, na szczęście Sirius szturchnął go ponaglająco, bo zaczynało mu się nudzić. Pozwalało to, jako tako przynajmniej, zachować obraz rozsądnego sługi, który źle ocenia gospodarza i niecierpliwego pana, który, mimo wszystko, każe załatwić interes.
– No dobrze – powiedział Zaan, rzucając w bok spojrzenia, niby to piorunujące młodego księcia. – Chcę sprzedać pewną informację.
Brwi Zyriona powędrowały do góry.
– Ze wszystkiego, co dzięki temu uzyskasz, dasz mi cztery części od całości. Dla siebie weźmiesz jedną część.
Zyrion już chciał się roześmiać, tak niesłychana była bezczelność propozycji. Jedną część przeciw czterem! Co za…
– Wzrosną podatki na ziarno z dwudziestu siedmiu od sta na dwadzieścia dziewięć…
Zyrion zamarł w pół niedokończonego uśmiechu. Bogowie!!! Bogowie!!! To przecież góra… Góra… Góra złota!!! Z trudem odzyskał oddech. Zaraz… A jeśli to jego wrogowie chcą go przywieść do zguby? Nie… Ten drugi tutaj to przecież syn Wielkiego Księcia, przed domem stoją jego „kuzynowie” – żadna z osób, z którymi się zadawał, nie mogłaby przecież nawet w najśmielszych marzeniach wynająć syna Wielkiego Księcia! Temu wszak służyła osobista wizyta tak wysoko urodzonej osoby. Przekonaniu go, że chodzi wyłącznie o pieniądze. I żeby trzymał mordę zamkniętą na trzy skoble! Stąd to rozliczenie cztery do jednego. Bogowie! Jaka łaska! Jakie szczęście, że wybrali właśnie jego. Zastanawiał się, czy upaść na kolana, ale jakieś resztki zdrowego rozsądku, którym kierował się w interesach powiedziały mu, że nie zostałoby to dobrze odebrane.
– Gdzie mam dostarczyć złoto? – spytał, przełamując nagłą suchość w gardle.
– Przyślę po nie.
Ton sługi księcia nie budził wątpliwości. To prawda! To prawda! Interes jego życia właśnie się ziszcza.
– A na jakie ziarno nałożą… – odważył się spytać, ale Zaan przerwał mu ruchem ręki.
– Domyśl się.
– A kiedy ogłoszą?
– Nic więcej nie powiem – Zann ruszył ku drzwiom, otworzył je i przepuścił księcia przodem. – Działaj szybko – rzucił na odchodnym.
Zyrion długo po ich wyjściu stał ciągle w tej samej pozycji, zupełnie jakby bał się, że najmniejsze poruszenie obudzi go z najpiękniejszego snu w jego życiu. Czuł jakąś dziwną słabość w nogach, serce biło mu tak mocno, jakby zaraz miało stanąć. Wreszcie przemógł się, otarł pot z czoła i usiadł na ławie.
– Już – mruknął.
Niewidoczne dotąd, ukryte w bocznej ścianie drzwi otworzyły się nagle, przepuszczając jego wiernego sługę i sześciu zbrojnych. Tych lichwiarz pchnął do najniższej komnaty, by sprowadzili jego pisarzy i by odtąd żaden z nich nie opuszczał żadnego pisarza, choćby na mgnienie oka. Kwity, jakie będą sporządzać, muszą pozostać tajemnicą tak pilnie strzeżoną, że przy nich sam król mógłby się wydawać osobą pozostawioną samej sobie na pastwę losu.
– Panie? – sługa zgiął się w ukłonie, kiedy zostali sami.
– Słuchaj mnie dobrze. Kupisz na targu największą jałówkę, jaką tylko znajdziesz. Tylko żeby była młoda i tłusta! Zaprowadzisz ją do świątyni i złożysz na ofiarę dla Wszystkich Bogów. I nie licz się z pieniędzmi. No już, biegnij!
Zyrion zamilkł i pogrążył się w rozmyślaniach o jakichś niebotycznych kwotach, które staną się jego udziałem. Sługa podszedł, co prawda, do drzwi, ale nie zamierzał opuszczać pomieszczenia. Zbyt dobrze znał obyczaje swojego pana.
– Czekaj – rozległo się po chwili zgodnie z przewidywaniami. – Jałówka to chyba przesada. Kup barana. Tylko wielkiego i tłustego! No biegnij, biegnij już.
Góra złota! Góra złota… ależ szczęście! Co za traf!
– Czekaj! Właściwie po co Bogom baran? Kup koguta.
Wiedzieli do kogo się zwrócić. Taaaak… On to załatwi. Do niego złote lgną, jak nie przymierzając rzepy do psiego ogona.
– Nie, kup kurę – po raz kolejny zmienił zdanie – Albo nie, kurczaka. Tylko, żeby nie był za tłusty. Albo… Wiesz co? Kup jajko i zanieś je do świątyni – Zyrion nagle oblizał wargi. – A zresztą po co masz biegać tam i nazad? Kup jajko i ugotuj mi na kolację.
Teraz dopiero stary służący skinął głową i ruszył, żeby wypełnić powierzoną mu misję. Zyrion nie utrzymywał przesadnie przyjacielskich stosunków z Bogami i raczej wychodził na tym dobrze.