Литмир - Электронная Библиотека

– Ja… Tego… No, przepraszam, że pytam o ziemie – powiedział arendarz.

– No?

– Bo ja chciałem wiedzieć, jak na jaśnie pana wołają?

– Sirius.

– O! To, to, to… właśnie.

– Znasz mnie?

– Nie, nie… Ja, tego… Bo tu był jeden taki pan… Znaczy jaśnie pan… i on… no, zostawił dla pana pismo. Dla jaśnie pana pismo.

– Jakie… – chłopak tylko chwilę później niż Zaan zorientował się, że żadnego pisma nie ma. – Gdzie je masz? – spytał.

– Tu w komorze – arendarz wskazał przejście. – Tu proszę, wielmożnego pana, proszę – zgiął się w ukłonie, przepuszczając chłopaka przodem.

Zaan w jednej chwili zapomniał o prawie pełnym jeszcze kuflu. Tu działo się coś, o czym dotąd mógł tylko czytać w księgach. Coś, co nigdy więcej mogło się nie zdarzyć w tej zapomnianej przez bogów krainie. Prawdziwy rycerz! I to nie żaden zakonny, tylko wolny. Przez moment Zaan gotów był nawet uwierzyć w smoki. Ciekawość pchnęła go w stronę wejścia do komory. Nie bacząc na pogrążonych w swojej powolnej rozmowie chłopów, przypadł tuż pod drzwiami.

– Kto to ma być? – to był głos chłopca.

– Piekarz. Piekarz, tu niedaleko, nie… cztery chałupy dalej.

– Dług jakiś mam zabrać?

– Nie.

– No to co? Powiedzieć coś?

– Niby co?

– No, że to za twoją krzywdę, czy co.

– Nie, nic nie mówcie. Żal do niego mam.

– No dobra. Dziesięć srebrnych i piekarzowa może dać na katafalk.

– Co?

– No psiamać, zrobię to za dziesięć srebrnych, wsioku.

– Sześć. – głos karczmarza zdecydowanie stwardniał. – Sześć brązowych.

– Co?!!!

– Sześć brązowych. Nie wygodził mi, jak miał. On…

– Dwadzieścia brązowych.

– Sześć.

– Dziesięć?

Widać było, że chłopak zrobiłby to nawet za miskę strawy.

– No mówię, że sześć.

– Psiamać, dobra. Dawaj.

– Dam potem. Spotkamy się na łące bułanego.

– A gdzie to, zaraza, jest?

– Za wsią, wedle rzeki. Tam dwanaście wiosen temu koń bułany się…

– Dobra, dobra. Sześć brązowych i daj mi teraz żreć, bo się zrzygam z głodu.

– Zjeść dam. Ale odliczę od tych sześciu. A z głodu się nie zrzygacie. Jak żołądek pusty, to nie ma czym.

Zaan odskoczył w ostatniej chwili i wrócił do swego kufla. Gospodarz, znowu dla niepoznaki w ukłonach, odprowadził chłopca do stołu. Zaraz też rzucił jajka na piec, nakroił chleba i odciął gruby płat słoniny.

– I gorzałkę!

Przy misce szybko pojawił się słuszny kubek dobrej okowity. Zaan dopił piwo, wstał i udając obojętność, zaczął wkładać długi płaszcz. Wyszedł z karczmy, kiedy chłopak pochłaniał swój posiłek.

Do piekarza nie było daleko. Zaan szedł jak zamroczony. Rycerz! Nie, zbój, szumowina… To nieważne! Działo się coś dziwnego. Czterdziestoletni skryba czuł, że życie może układać się jak dawne sagi, jak opowieści o zamierzchłych herosach. Może będzie świadkiem czegoś, o czym mógłby opowiadać wnukom, gdyby kiedykolwiek miał wnuki lub przyjaciołom w karczmie, gdyby kiedykolwiek miał jakichś przyjaciół. Szedł jak w gorączce. W jego życiu miało się zdarzyć coś ważnego, coś absolutnie innego niż wszystko dotąd. Tuż przy piekarni skręcił i ukrył się za rogiem chałupy naprzeciw. Mróz był ostry, ale nie musiał czekać długo. Chłopak pojawił się chwilę później, jeszcze obcierając usta po posiłku. W przeciwieństwie do Zaana jednak jego krok był pewny i długi. Chłopak, czyli „szlachetny rycerz”, jak sam się przedstawiał, ledwie zerknął na piekarnię. Od razu podszedł do połączonego z nią domu piekarza.

– Otwierać! – huknął pięścią w drzwi. Drzwi jednak były zawarte. – Hej tyyyyy!!! Otwieraj, psiamać!

Piekarz musiał jednak coś wywęszyć. Jego twarz mignęła przez moment w oknie na piętrze i widać było, że ani myśli otwierać.

– Hej ty! Na jednej nodze! – chłopak chciał go wziąć podstępem. – Chleb przyszedłem kupić!

– Chleba nie ma – rozległ się przytłumiony głos z góry.

– No to mąkę kupię. Mnie tam za jedno!

– Po mąkę? A to do młyna idźcie!

– Toż zima – zdziwił się autentycznie chłopak. – Młyn zamknięty.

Piekarz nie znalazł kontrargumentu. Cisza przedłużała się coraz bardziej.

– Hej tyyyy! – chłopak zrozumiał, że tamten nie otworzy po dobroci. – Wiesz po co przyszedłem?

– Jużci!

– No to otwieraj! A nie… To czerwonego kura puszczę!

– A czym ogień skrzeszecie na ziąbie?

Istotnie, porywisty wiatr zdawał się przybierać na sile, potęgując mróz i sypiąc śniegiem.

– Już ty się nie martw. Kura puszczę. Żonka i dziecka zgorzeją. Po co?

– Jużci! We śniegu chałupa się nie zajmie!

– O żesz ty – chłopcu również skończyły się argumenty. Stękając z wysiłku, chwycił żłób służący w lecie do pojenia koni, rozpędził się i walnął nim w drzwi. Ale drzwi były mocne. Chłopak uderzył żłobem raz i drugi, potem odszedł i znowu się rozpędził. Tym razem żłób pękł na pół.

– Psia twoja mać! – Sirius zdjął okulary i schował je pod skórzaną kurtę. Objął słup podtrzymujący wypust dachu i usiłował wyrwać go z ziemi, ale słup ani drgnął. To jednak podsunęło mu pewną myśl. Chwycił drąg, na którym poprzednio leżał żłób, uniósł go i chwiejąc się od ciężaru, uderzył w okno na piętrze. Zamachnął się jeszcze raz i jeszcze – dwa razy trafił w ścianę. Dopiero kolejne uderzenie roztrzaskało okno. Na chwilę ukazała się w nim czyjaś głowa, sądząc po targanych wiatrem, długich włosach, najwyraźniej kobieca. Potem głowa znikła, a jej miejsce zajął spory nocnik, którego zawartość poszybowała w dół. Chłopak odskoczył w ostatniej chwili. Wyraźnie zdenerwowany oparł drąg o framugę okna i używając rąk i nóg zaczął się wspinać, a raczej pełzać w górę po chwiejnym, ukośnym pomoście. Piekarz z żoną rzucali w niego garnkami, sprzętami i wszystkim, co tam mieli pod ręką. Stojący naprzeciw Zaan wiedział jednak, że go nie powstrzymają. Wiedział też, że do domu można łatwo się dostać z drugiej strony, od piekarni, gdzie drzwi trzyma tylko mały haczyk. Nie chcąc uronić ani chwili, pobiegł w tamtą stronę, zadyszał się już na tak krótkim odcinku i niewiele myśląc, runął ciężarem całego ciała na drzwi od piekarni. Haczyk puścił od razu i Zaan choć przez chwilę poczuł się jak Sirius. Wbiegł do środka, przemierzył sień i wpadł do izby na parterze. Słyszał dobiegające z góry wrzaski i „szlachetnego rycerza”, który klął w żywy kamień. Chciał wbiec po schodach, ale musiał uskoczyć, bo właśnie spadał po nich zakrwawiony piekarz goniony przez chłopca z obnażonym mieczem w dłoni. Piekarz podniósł się, znacząc ścianę krwią. Chwiał się na nogach, ale chwycił stołek i trzymając go oburącz, osłaniał się przed rycerzem.

– No przestań, psiamać, uciekać – tłumaczył mu Sirius.

Piekarz nie dał się przekonać, wycofywał się w stronę pieca, parując uderzenia stołkiem. Chłopak nie mógł wziąć zamachu w ciasnej izbie. Walnął mieczem w powałę, potem strącił z szafy lichtarz i stłukł dzbanek stojący na ławie. Dopiero kolejnym ciosem udało mu się wytrącić stołek z rąk piekarza. Ten jednak nie zamierzał się poddać. Dokonując cudów zręczności, wcisnął swoje tłuste cielsko w wąską szczelinę pomiędzy ścianą a piecem. Sirius klął, nie przebierając w słowach, piekarz wrzeszczał, bo piec parzył go coraz bardziej, trzy kobiety – żona i córki płakały, stojąc na schodach. Chłopak zrezygnował z zamachu i cięcia, ustawił się tuż przy szparze i pchnął silnie na oślep. Nie mógł celować w takiej ciasnocie. Piekarz wrzeszczał z takim samym natężeniem jak przedtem. Sirius wycofał okrwawiony miecz i pchnął jeszcze raz i jeszcze… Wrzask zaczął słabnąć, ale chłopak nie miał na tyle siły, żeby pchnięciem zabić od razu tak grubego człowieka. Ujął miecz obydwoma rękami, ale tak nie mógł nic zdziałać – szpara była za wąska. Odrzucił miecz, wyjął zza cholewy nóż i wciskając się za gorący piec, sycząc z bólu od gorąca, zadał dwa ciosy.

W izbie zapadła cisza. Kobiety nie płakały już, Zaan bał się głośniej odetchnąć. Sirius wziął z otwartego kufra jakąś szmatę i wytarł ostrze, potem schował nóż z powrotem do buta. Rozejrzał się wokół.

5
{"b":"100632","o":1}