– Oj, joj, joj… Zaprowadzę cię od razu do króla – żołnierz uśmiechnął się szeroko. – Wszak tak ważnych spraw nie może roztrząsać jakiś tam byle Wielki Książę.
– A jest tu król? – spytał cicho Zaan.
W jego cichych słowach było jednak coś, co sprawiło, że dowódca warty przestał się uśmiechać.
– Żwawiej, bo wasze głowy potoczą się po tej drodze.
Żołnierz spojrzał na przybysza, jakby widział go po raz pierwszy. Potem zerknął na drogę za jego plecami. Rzeczywiście jej spadek był znaczy. Głowy mogłyby się toczyć aż do… Tfu! Okiennica zatrzasnęła się z głuchym hukiem. Tym razem musieli czekać dłużej. Dużo dłużej. Cierpliwość jednak została nagrodzona otworzeniem się już nie okiennicy, ale jednego skrzydła bramy. Weszli do środka, by znaleźć się w otoczeniu żołnierzy, ale tuż obok stał jednak ktoś znaczny, przynajmniej można tak było sądzić po stroju.
– Jeżeli nadaremno…
– Chcę mówić z księciem – przerwał mu Zaan.
Usta tamtego zamknęły się, a potem otworzyły znowu w towarzystwie takiego wyrazu twarzy, który zwykle zwiastuje rychłą śmierć.
Zaan wyjął spod płaszcza list i pokazał pieczęć Zakonu. Usta dworzanina zamknęły się znowu, nie wydając żadnego dźwięku. Żołnierze, jakoś tak sami z siebie, bez żadnej komendy, stanęli na baczność. Cisza przedłużała się nieznośnie. Nareszcie dworzanin zdecydował się jednak.
– Dowódco – powiedział, starając się ubrać słowa w jak najbardziej oficjalny ton. – Sprawdźcie ich.
– Stać – mruknął Zaan, zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć. – Mnie możecie macać. Od niego – wskazał na zakapturzonego Siriusa – wara!
– He! – dworzanin znalazł gdzieś resztki odwagi. – Tak to…
– On nie będzie mówił z księciem – przerwał mu Zaan. – Zamknąć go w jakiejś komnacie i strzec pilnie. Niech nikt nie waży się go tknąć.
– Aaaaaaaa… – przez ludzi wokół przebiegł jakiś cień zrozumienia. Zaana zrewidowano szybko i bardzo delikatnie. Nie miał przy sobie żadnego narzędzia, które mogłoby zagrozić księciu.
– Tędy – dworzanin wskazał drogę. W jego głosie dawał się słyszeć niesamowity wprost konglomerat uniżoności i wyższości pomieszanej z pychą. W każdej chwili mógł przejść na którąkolwiek z pozornie wykluczających się stron, co wskazywało, że zjadł zęby na pałacowej polityce. Prowadził ich przez podwórzec, potem przez szerokie, obwieszone wspaniałymi tkaninami korytarze. W pewnej chwili wskazał jakieś drzwi. Żołnierze wprowadzili tam Siriusa. Sami pozostali na warcie, usiłując, w kilku zaledwie, wyglądać tak groźnie jak wielotysięczna armia.
Dworzanin prowadził Zaana dalej. Korytarz nagle rozszerzył się, przechodząc w coś, co mogło przypominać podłużną salę i nareszcie przystanęli przed jakimiś drzwiami.
– Nie wiem, czy książę zechce cię przyjąć, ani kiedy. Może też zerknąć tutaj, by zabrać pismo. Ale pamiętaj, bardzo poważnie musisz rozważyć, czy godzi ci się usiąść – dworzanin wskazał kilka krzeseł pod ścianą. – Na całym świecie jest bardzo niewiele osób, które mogą siedzieć, kiedy nadchodzi Wielki Książę. – złożył coś, co przy dużej dozie dobrej woli, można by uznać za jakiś cień ukłonu i zniknął za bogato rzeźbionymi drzwiami.
Zaan odetchnął przynajmniej na chwilę. Cokolwiek by się nie działo, nie zamierzał nigdzie siadać, bo nie miał pewności, czy drżące nogi pozwolą mu później wstać. Czuł jak łomocze mu serce, nie mógł zebrać myśli. Zbierało mu się na torsje. Jeszcze chwila, a normalnie wyrzyga się w kącie książęcego pałacu. Wiedział, że musi się opanować, bo stąd przecież nie było już ucieczki. Stąd nie było drogi odwrotu. Ale w samym sobie nie znajdował niczego, co mogłoby mu dać oparcie. Czy zwykły człowiek, sam jeden, może przeciwstawić się takiej potędze? Trzeba było myśleć o tym wcześniej – zganił się w myślach. Nie, w ten sposób do niczego nie dojdzie… Pomyślał o Cheelosie, który podpalił swój gród, żeby zyskać wieczną sławę. Czy on sam będzie na tyle odważny, żeby z dumą spojrzeć śmierci w oczy? Wzruszył ramionami. Kiedyś, jeszcze w świątyni, czytał pamiętniki wielkiego uczonego. Uderzył go jeden fragment. Była noc, mędrzec leżał już w łożu, czytał coś, kiedy nagły podmuch wiatru zdmuchnął świece. Coś musiało być w tej nocy, bo zdenerwował się bardzo, gorączkowo szukając krzesiwa. Łatwo sobie wyobrazić ten strach, nagła ciemność, samotność w swoim domu, a krzesiwa jak na złość nie ma na zwykłym miejscu. Uczony jednak uspokoił się. Uspokoił się, bo zapytał sam siebie, „a czy jak śmierć po mnie przyjdzie, to też będę poszukiwał krzesiwa?” Ha… śmierć. Czego się bał? Bólu? Właściwie tak. Tylko bólu. Samej śmierci nie bał się zupełnie. No… Przynajmniej nie teraz, w rzęsistym blasku świec książęcego pałacu. Zbyt wiele widział, zbyt wiele czytał, by łudzić się, że życie ma jakikolwiek sens, że śmierć ma jakikolwiek sens. Kiedyś widział, jak młody chłop poślizgnął się w zimie. Pech chciał, że z tyłu leżał kamień. Chłop uderzył weń głową. Trzask, prask i po krzyku. Odnieśli go do chałupy nie wiadomo po co. I tak w kilka dni później musieli go przynieść z powrotem, do świątyni na pogrzeb. Był w tym jakiś sens? Kapłani mówili: „Bogowie tak chcieli”. Niby czego chcieli od młodego chłopa? Zawinił coś komuś? Nie pił, dobrze pracował, miał młodą żonę, którą kochał i którą „Bogowie kazali” mu zostawić po to, żeby ich dziecko zdechło z głodu w rok później. Albo inny przypadek. Pamiętał starą matkę. Często przychodziła do świątyni z córką – córką od dziecka pokrzywioną tak, że ledwie mogła chodzić. Inne dzieci nie chciały się z nią bawić, szydziły z niej, mogła tylko w samotności patrzeć na nie z daleka. Dorastała, nikt jej nie chciał. A potem zapadła na jakąś chorobę, kaszlała, pluła krwią, podobno nocami wyła z bólu. Świątynny medyk przyrządzał napary z ziół, które nie pomagały. Dobry był medyk, w miarę uczciwy. Zaan pamiętał go jak przez pół dnia przygotowywał dla niej jakiś dekokt, ruchy miał coraz bardziej wolne, potem długo patrzył w okno, machnął ręką, wylał ciecz do sracza i zaczął pić gorzałkę. Córka żyła, mimo choroby, na wiosnę, w roztopy złamała na schodach świątyni obie nogi i odtąd mogła już tylko leżeć w łóżku. Rany nie goiły się. Dostała odleżyn. Podobno wyła, kiedy tylko budziła się z nerwowego snu. Matka mówiła jej: „Bogowie cię wybrali córko”. Do czego? Do swoich zawiłych boskich planów, które dla ludzi są tajemnicą? Może lepiej nie być wybranym? Może lepiej pić, weselić się, robić świństwa wszystkim, ile wlezie i zginąć gdzieś, w jakiejś bitwie, od strzały, co zabija tak szybko, że się nie wie o własnej śmierci?
Zaan nie bał się śmierci. Zaan wiedział, że ani życie, ani śmierć nie mają sensu same w sobie. Tak jak nie ma sensu fakt, że most, przez który przeszło sto tysięcy ludzi, zawali się pod sto tysięcy pierwszym. Ale wiedział też, że sens nie ma wyższej instancji. Nie tylko nie istnieje dla samego siebie, ale nie istnieje również dla wszystkich ludzi naraz. Wszystkim rządzi ślepy los, a los można zmieniać… w małych, niewiele znaczących drobiazgach. Nie, nie bał się śmierci. Miał fatalny reumatyzm, coś siedziało w jego płucach, dusząc go coraz bardziej, ilekroć tylko położył się na wznak, ale… tak bardzo chciał jeszcze posiedzieć w karczmie przy piwie, zobaczyć ciepły zachód słońca, po którym następuje zmrok i w chałupach zapalają się światła, poczuć ciepły wiatr na twarzy i…
Drzwi przed nim otworzyły się bez najmniejszego skrzypnięcia. Dworzanin spojrzał na niego pozbawionym wyrazu wzrokiem.
– Książę czeka – powiedział cicho.
Zaan poczuł jak coś ściska go za gardło. Nie mógł zaczerpnąć oddechu, ale nie z powodu gardła – to w płucach zaczęło nagle coś rzęzić. „A jak śmierć przyjdzie… również będziesz szukał krzesiwa?” Uśmiechnął się nagle i omijając dworzanina, wkroczył do rozległej komnaty.
Komnata nie była właściwym określeniem. Ale sala również nie. Pomieszczenie miało może trzydzieści, może czterdzieści kroków długości – nie można było stwierdzić dokładnie – całe tonęło w półmroku, ledwie rozświetlanym jedną jedyną, oliwną lampką stojącą u wezgłowia jadalnego łoża Wielkiego Księcia. Pierwszą jednak rzeczą, jaka uderzyła Zaana, był zapach. Słony zapach morza. Zgadywał, że znajduje się w najstarszej części pałacu – tej, stulecia całe temu, zbudowanej na palach wbitych w dno zatoki. Drewno, dawno już zamieniło się w kamień, ale przez to, skurczone i częściowo wymyte, zmniejszyło swą objętość. Przez szpary w podłodze woda spiętrzana falami moczyła od dołu wzorzyste kobierce, napełniając wszystko wonią zgnilizny, wodorostów i soli, która walczyła o lepsze z przenikliwym aromatem wonnych olejków, którymi nasączono tkaniny pokrywające ściany. Wspaniały, kiedyś materiał na ścianach, u góry zachował niezrównany połysk świadczący, że czas rodu księcia Oriona nie mierzy się dziesiątkami, lecz… bez mała tysiącami lat, od dołu jednak wyblakłe fałdy przeżerała sól ustępująca tylko pleśni zajmującej miejsce trochę wyżej.