Tymczasem kazano jej zejść z siodła, posadzono na marmurowej ławeczce w cieniu rozłożystego drzewa, strażnicy kucnęli tuż obok. Nareszcie jednak mogła oczyścić zęby (choć własnym palcem, ale jednak). Jakiś służący przyniósł srebrną paterę z owocami. Rzuciła się na nie tyle z głodu, co dla odmiany od parszywej, niezmiennie tej samej karmy, którą serwowali jej w celi. Zrozumiała nagle, że nie dopuszczą jej przed oblicze cesarskiego posła. Ale to nie było ważne. Mogła jeść, mogła rozmasować sobie twarz, mogła choć tylko przy pomocy własnych rąk, jakoś ułożyć sobie włosy. Trudno powiedzieć jak długo czekali. Z wnętrza pałacyku czasem dochodziły stłumione, nierozróżnialne głosy, czasem szczęk naczyń, odgłosy krzątaniny. Zmierzchało już, kiedy na ścieżce, wśród egzotycznych drzew, pojawił się dziwny orszak. Najpierw szedł stary już, siwy człowiek, a za nim kilku chłopców, zapewne, sądząc po strojach, jego uczniów, którzy dźwigali fragmenty jakiejś drewnianej konstrukcji.
– Witaj księżniczko – siwy złożył jej dość staranny nawet ukłon. – Jestem Mistrz Anai.
Odruchowo skinęła głową, usiłując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tytułowano ją „księżniczko”. Jaki to mistrz? Znowu poczuła strach, ale z pewnością nie był to mistrz umierania. Nie miał ani kaptura, ani opaski. Jego uprzejmość sprawiła, że odważyła się spytać:
– Co ze… – chciała powiedzieć; „co ze mną będzie?”, ale w ostatniej chwili wydało jej się, że pytanie było zbyt obcesowe. – Co tu się dzieje? – zakończyła inaczej, jeszcze gorzej.
Mistrz uśmiechnął się i przysiadł obok niej na ławce. Dał znak swoim uczniom, którzy na małym placyku, wśród okrytych kwiatami krzewów, zaczęli montować drewnianą machinę.
– Tu w pałacu właśnie przyjmują poselstwo Troy – wyjaśnił. – Jest tam twój ojciec.
Dziewczynie na moment zaszkliły się oczy, poczuła, że nie może złapać oddechu. Chciała spytać, czy go zobaczy, ale sama mina siwego człowieka już z góry mówiła „wiesz, że nie”.
– Poselstwo? – wydukała wreszcie.
– Taaak. Wojna skończyła się kilkadziesiąt dni temu – teraz rokowania.
– I jak?
– Jak zwykle – Anai uśmiechnął się znowu. – Troy zajęło dwa ważne porty w nabrzeżnym pasie. Ustalono już, że jeden oddadzą w zamian za roczny pokój. My jednak chcemy dwa.
– Więc znowu wojna?
– Nie sądzę – mistrz wzruszył ramionami. – I wy i my wydaliśmy już na wojnę za dużo pieniędzy. U was rosną cła, u nas podatki – Zrobił przy tym minę: „sama wiesz jak to wygląda, lepiej ode mnie”. – Do następnego roku pewnie nic się nie stanie.
– To jak zamierzacie odzyskać drugi port?
Mistrz westchnął ciężko. Popatrzył na drewnianą konstrukcję, którą kończyli jego uczniowie. Przypominała wąski stół, a właściwie ławę, tyle tylko, że z dziwnym otworem z jednej strony oraz wypustami na obrzeżach.
– Ano… – pokiwał głową. – Ustalono, że masz krzyczeć pod oknami komnaty twojego ojca: „Oddajcie port Yach!”
Bogowie! Achaja niespokojnie popatrzyła na ukończone już dzieło uczniów mistrza. Bogowie!
– B… Będę krzyczeć – od dawna czuła, że jej wola jest już złamana. Poza tym nie była naiwna, żeby sądzić, że zdoła sama jedna przeciwstawić się potędze Luan. – Zrobię to, jak chcecie.
– Ano będziesz – Mistrz znowu pokiwał głową. Bez złości, bez współczucia, zupełnie obojętnie.
– Będę krzyczeć, co zechcecie – powiedziała Achaja, patrząc jak uczniowie przygotowują małe naczyńka. – Zrobię wszystko. Sama.
– A o tym, co będzie, to uradzili więksi niż my – Anai wstał, patrząc w stronę zachodzącego słońca. – Nie nam zmieniać ich wyroki.
– Ale… – dziewczyna czuła, że coś mrozi jej żołądek. – Ale ja to zrobię sama z siebie! Nie musicie…
– Chodź, dziecko. Twój ojciec, Archentar właśnie udaje się do swojej komnaty.
– Nie – Achaja rozpaczliwie chwyciła się ławy, ale zaraz puściła ją, wiedząc, że postępuje głupio. – Ale dlaczego macie mi coś robić, kiedy… kiedy ja przecież…
Mistrz popatrzył na nią z pobłażliwością. Znał takie widoki nie od dziś, ani nie od wczoraj. Nie był zacięty, nie był zboczony, wykonywał swoją dobrze płatną pracę i był w niej dobry.
– No chodź – mruknął.
– Ale… – Dziewczyna nie wiedziała, co może zrobić. Strach szarpał jej ciałem. Wstała sama, bo nie chciała narazić się oprawcom, może wtedy zrobią jej coś jeszcze gorszego. – Ale… czy to będzie bardzo bolało? – spytała nieśmiało.
Mistrz niechętnie skinął głową.
– Rozbierz się dziecko.
Podniosła ręce, ale zaraz opuściła je znowu.
– Nie… Ja… Nie, nie róbcie tego, ja przecież…
Jeden z uczniów podszedł do niej i zdarł z niej tunikę. Energicznie i sprawnie, ale nie tak, jakby chciał ją upokorzyć. Zasłoniła się dłońmi, ale Mistrz nie patrzył na nią tak jak mężczyzna na kobietę. Pochwyciła kilka spojrzeń uczniów, była naprawdę ładna, ale nawet oni nie zamierzali jej szykanować, ani zawstydzać. Dwóch z nich dość delikatnie, choć zdecydowanie ujęło ją za ręce. Czuła jak strach szarpie jej wnętrznościami. Miała ochotę wymiotować.
– No co wy… – powiedziała z trudem, przełykając ślinę. – Przecież zrobię, co chcecie!
Uczniowie położyli ją na plecach. Przywiązali jej ręce do specjalnych wypustów. Czuła zawroty głowy, wyobrażając sobie wszystko, co wiedziała o katach. Będą ją ćwiartować powoli. Zedrą z niej skórę. Będą obcinać jej wszystkie członki kawałek po kawałku. Rozetną brzuch i każą biegać, aż zaplącze się we własne wnętrzności. Uczniowie chwycili jej nogi, przemocą rozkraczyli i przywiązali w kostkach do drewnianej ławy, tak, że nie mogła się ruszyć. Oddychała coraz szybciej, ciemniało jej w oczach, nie baczyła już nawet na wstyd z powodu pozycji, której przyjmowanie w obecności mężczyzn nie przystoi żadnej kobiecie.
– Co… co ze mną zrobicie? – jej słowa były ledwie zrozumiałe. Prawie nie mogła rozewrzeć szczęk chwyconych kurczem.
– Ci którzy o nas decydują, nie kazali cię uszkodzić – mruknął Mistrz. – Wyjdziesz stąd w miarę zdrowa. No… – zastanowił się. – W miarę – powtórzył.
– Bogowie.
– Wstrzymaj się, zanim zaczniesz dziękować Bogom – przerwał jej Mistrz. – Lepiej się wstrzymaj.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale jeden z uczniów wsunął jej do ust szmatę nasączoną oliwą, kneblując zupełnie. On też postanowił się odezwać.
– Jedni wolą wiedzieć, co się z nimi dzieje, inni nie – wzruszył ramionami. – Bywa różnie.
Achaja kiwnęła głową na znak, że chce wiedzieć. Oczy wychodziły jej z orbit, kiedy tamten podniósł dwie miseczki.
– To kolce ostrokrzewu. Malutkie, jak wbić, to na skórze prawie nie ma śladu. Moczy się je w truciźnie. Spokojnie, ona nie zabija. Tylko boli, no… młoda jesteś, silna. Będziesz żyć.
Wziął jeden z kolców, sprawdził pod światło, potem umoczył w zawiesistej zawartości drugiej miseczki i wbił jej w lewą pierś. Poczuła lekkie ukłucie i dość mocne pieczenie. Szlag! To się da jakoś wytrzymać. Nie wiedziała, czy ma udawać, że ją bardzo boli, może oszczędzą, czy przeciwnie, udawać, że w porządku, żeby ich nie podniecać. Uczeń wbił jej drugą igiełkę, inny chłopak robił to samo z jej prawą piersią. Ale swędzi, zacisnęła zęby na szmatce. I… piecze. Kurczę! To się da jakoś znieść, na szczęście. Postanowiła się wykrzywić, żeby pokazać im, że boli. Uczeń, ten stojący po lewej, kiwnął jej uspokajająco ręką.
– Nie wysilaj się – mruknął. – Jeszcze nic ci nie jest.
Spojrzała pytająco, a on znowu machnął ręką.
– Trucizna rozpuszcza się powoli – wyjaśnił.
Żeby ich wzięła nagła zaraza! O co chodzi? Kątem oka zobaczyła jak Mistrz siada z powrotem na marmurowej ławeczce. Więc jeszcze się nie zaczęło? Czuła, że jest całkiem mokra od potu. Kurczę! Brudna noga! Śmierdząca pacha! Przeklinała teraz całym swym wątłym zapasem przekleństw. Smarki! Plwocina!!! Przed bardziej ordynarnymi, które słyszała w wojsku jakoś się wzdragała, zresztą… i tak nie słyszeli. Uczniowie dopiero teraz zaczęli wiązać ją mocniej. W łokciach, kolanach, udach… Aha, stąd te otwory w ławie… Ktoś zaciągnął sznur na jej brzuchu z całej siły, przymocowując dziewczynę do śliskich desek. Bolało bardziej niż igiełki w piersiach.