Литмир - Электронная Библиотека

– I co suko?

Drgnęła i odwróciła się gwałtownie. W jej kierunku biegł ociężale rycerz. Ten z rozerwanym policzkiem. Nie nadawał się na szybką jazdę po wertepach, zostawili, by dobijał. Cofnęła się odruchowo.

– Co? Myślisz, że jesteś taka sprytna? Że już po mnie?

Rycerz zwolnił pewny swego. Właśnie zrobił krok, żeby przejść nad leżącym chłopcem. Ale… Chłopak otworzył oczy i wbił swój wojskowy nóż dokładnie między nogi rycerza.

– Aaaaaaaa… – zaryło go w pół kroku. Stęknął jak wieprz.

– Co… myślisz… że jesteś taki… sprytny? – wycharczał chłopak, a krew ciekła mu po brodzie. – Że już po mnie?

Rycerz był świetnie wyszkolony. Otrzymawszy taką ranę, zdołał jednak obrócić swój miecz i ująć go obiema rękami, by zadać cios w dół. Chłopak, stękając z wysiłku wbił mu wojskowy nóż w nogę i rozszarpał tętnicę na udzie. Rycerz westchnął ciężko, patrząc ogłupiały pod siebie. Potem usiadł nagle na drodze z szeroko rozstawionymi nogami. Popatrzył w dół na czerwoną fontannę, podniósł głowę, spojrzał na dziewczynę i przewrócił się na plecy. Była to jedyna śmiertelna ofiara po stronie napastników.

Achaja nachyliła się, ale chłopak już nie żył. Położyła mu rękę na czole.

– Wtedy w burdelu, kiedy opowiadałeś o wszystkich swoich przewagach… – szepnęła. – Wiedziałam, że to kłamstwa i fantazje. Ale teraz wiem, że przynajmniej… mógłbyś tego wszystkiego dokonać… Gdybyś chciał!

Wstała szybko i pobiegła w stronę zarośli. Zatrzymał ją jednak inny głos.

– Siostro…

Zobaczyła jedną z nałożnic księcia leżącą na skraju drogi. Tą, którą stratował koń. Rozejrzała się wokół, podeszła bliżej i kucnęła przy ciężko rannej dziewczynie.

– Siostrzyczko – wyszeptała. – Umieram, prawda?

– T… Nie.

– Siostrzyczko… nie mogę podnieść głowy… a poniżej niczego nie czuję. Powiedz… Siostro, powiedz… zsikałam się?

Achaja zerknęła w bok i znowu spojrzała jej w oczy.

– Nie – skłamała.

– Tak się bałam… że będzie bolało. Ale w tym całym umieraniu, nie ból najgorszy.

– Nie bój się… eeee… siostrzyczko. Jeszcze chwilę będę przy tobie.

– Powiedz. Jestem tchórzem, prawda? Tamta wyszła zasłonić księcia, plując im w twarz. A ja uciekłam. Ja…

– Wiem. Nie mów nic więcej.

– Tak się bałam. Ja musiałam, ja się tak strasznie bałam! Tak mi wstyd, że uciekłam.

Achaja czuła, że coś dławi ją w gardle. Jeden szczeniak zginął, bo się rozglądał, czy jego czyny widzi przygodna kurwa. Drugie dziecko umiera, bo nauczono je wierzyć w ideały. I to kto? Nie rycerz, nie żołnierz. Nałożnica. Bogowie! Te dwie głupie dupy, które zginęły dzisiaj, wiedziały więcej o honorze niż cała królewska gwardia.

– Tak się wstydzę, że uciekłam.

– Ciiiii… Przecież wróciłaś.

– Nie zasłoniłam go… a to mój… – dziewczyna rozkaszlała się nagle.

– Wiem. Psi obowiązek.

– Siostrzyczko… Pomożesz mi?

Achaja przypomniała sobie chłopca, jeńca, któremu pomogła w obozie. Miała ochotę zwymiotować.

– Nie mogę się ruszyć. Nie mogę nawet podnieść głowy – skrzywiła drżące od cichego płaczu wargi. – Zabij mnie, co?

Ta przynajmniej wiedziała, czego chce. Achaja rozejrzała się wokół w poszukiwaniu miecza. Żadnego nie było w pobliżu, podniosła czyjś sztylet. Jak ją pocieszyć? Wiedziała, że to, co robi jest głupie, idiotyczne, nadęte… ale nie wpadła na nic innego. Niech to, kurwa, wszystko szlag trafi! Zasalutowała sztyletem, przykładając go do nosa.

– W imieniu Króla, w imieniu siedmiu Wielkich Książąt Królestwa Troy pasuję cię na rycerza, obrońcę majestatu, pana dzierżawnego na włościach, opiekuna tych, którzy nie mogą bronić się sami, Bogowie, sprawcie, by serce jego… tfu! jej… nie znało strachu, by honor jeg… jej pozostał bez zmazy, a ręka służyła zawsze… – recytowała formułę tak szybko, jak mogła.

Szlag! Tylko tyle wymyślili ludzie, by oddać cześć tym, którzy wierzą w coś, co wszyscy inni mają za rzecz mniej wartą od gówna. Jakie to wszystko śmieszne. Kurwa salutująca sztyletem do wytatuowanej twarzy i pasująca… nałożnicę. A najśmieszniejsze było, o czym umierająca dziewczyna nie mogła wiedzieć, że Achaja miała prawo to zrobić. A szlag! Dotknęła sztyletem ramienia leżącej, upuściła go, chwyciła dziewczynę za głowę i skręciła jej kark jednym ruchem.

Podniosła się na chwiejnych nogach i zwymiotowała tuż obok. Ulżyło jej trochę. Ruszyła w stronę przeciwną niż pogoń, która podążała za księciem. Dlaczego wszystko się tak strasznie pieprzy? Czym zasłużyła na taki los? Jak teraz zdoła się wywinąć? Żeby to wszystko… Gdzie iść? Do granicy? Tam, wojna. Żołnierzy pewnie jak nasrał. Posterunki, podjazdy… Co zrobią z podróżującą pieszo, prawie nagą ladacznicą? Wracać do Syrinx? Po co? Kurwa!!! Dlaczego wszystko się tak strasznie pieprzy?!!! Wybito pięćdziesiąt osób, Zaan z żołnierzami wieczerza z jakimś palantem, książę ubity w krzakach, dwie nałożnice, jakiś agent z nożami i woźnica stanęli w jego obronie, bo ochronę wysiekli w pierwszym starciu… To jest, kurwa, życie??? Dlaczego się tak sra wszystko wokół?

Usłyszała stłumione głosy i przypadła za krzakiem. Instynkt niewolnicy kazał jej podpełznąć na szczyt niewielkiego wzniesienia. Zrobiła to bezszelestnie… no, prawie. Rozchyliła liściaste gałęzie.

Książę żył jeszcze. Dwóch członków ochrony musiało w zamieszaniu, które wywołał woźnica z dyszlem, przekroczyć drogę ponownie i zmienić kierunek ucieczki. Ale jaką mieli szansę wobec rycerzy na koniach? Leżeli teraz martwi u stóp Siriusa. Rycerze zataczali koło. Można było podziwiać ich sprawność. Dziesięciu z nich, bo dowódca czekał trochę dalej, zrównało linię. Dziesięć dłoni klepnęło w szyję rumaki, żeby je uspokoić. Jednocześnie! Jakby mieli ręce na niewidzialnym sznurku! Ruszyli do przodu. Nawet ich konie poruszały nogami, jakby było ich nie dziesięć, a jeden. Krok w krok. Żaden nie wystąpił na ćwierć łokcia przed inne. Noga za nogą, jednocześnie, naraz, na żadnej paradzie nie można było zobaczyć niczego podobnego. Wstrzymali się kilkanaście kroków przed Siriusem opartym plecami o jakieś drzewo, z obnażonym mieczem w ręku. Żaden wierzchowiec nie targnął głową, żaden nie szarpnął uprzężą. Dziesięć nóg, naraz zostało przełożonych nad siodłem, dziesięć jednocześnie dotknęło ziemi. Raz, dwa, trzy… Trzy kroki, zdziesięciokrotnione w tej samej długości. Prawe ręce na lewy bok, szum skóry i stali ocierających o siebie, dziesięć mieczy wydobyto z pochew tak, jakby niewidzialny stolarz oznaczył dokładną miarę. Żadna ze srebrzystych kling nie drgnęła, by choć o palec wyłamać się z linii.

Dowódca podjechał bliżej. Jego koń był tak spokojny, jakby nie gonił przed chwilą po krzakach i nierównym terenie. Jakby człowiek siedział na marmurowym pomniku konia, którego jakiś czarodziej ożywił nagle, ale nie mógł przy tym zlikwidować samej istoty „pomnikowości”.

– Każdy, kto podniesie rękę na Zakon – powiedział cicho, ale odległa o kilkanaście kroków Achaja słyszała dokładnie każde słowo – musi wiedzieć, że łaska nie będzie mu dana. Każdy mocarz musi upaść w proch przed władzą, która nie z tego świata pochodzi.

Dziesięciu rycerzy postąpiło o krok. Sirius zaczął się cofać. Zerknął za własne plecy. Nie miał żadnych szans.

– Tak. Cofaj się, uciekaj – kpił rycerz głosem pełnym pogardy. – I gdzie jest ta cała potęga Królestwa Troy, po którą bezbożnie sięgnąłeś? Pytam cię! Gdzie jest majestat książęcy, który sobie przywłaszczyłeś, gdzie twoi ludzie, którzy mieli cię chronić? Nie jesteś już człowiekiem, jesteś prochem, jesteś pyłem marnym, który ubrdał sobie, że ludzie mogą dorównać Bogom! Teraz widzisz. Potęga Zakonu została ci okazana.

Achaja zaczęła się wycofywać. Ona miała szansę. Jeszcze chwilę zajmie im znęcanie się na księciem. Ucieknie, jak szlag… Ale co dalej? Do granicy, gdzie wojska, podjazdy? W głąb Luan, gdzie ją ścigają? Co ma zrobić?

– No to załatwił mnie… – usłyszała z oddali głos Siriusa. – Załatwił mnie Archentar jak chciał…

Stanęła w miejscu, czując jak coś dusi ją, kładąc się przemożnym ciężarem na płucach.

113
{"b":"100632","o":1}