Литмир - Электронная Библиотека

Usłyszały tętent kopyt na drodze. Było za wcześnie na powrót Zaana i wojska. Ale to wiedziała jedynie Achaja. Wychyliła się z wozu, mrużąc oczy od nadmiaru światła. Kilkunastu jeźdźców? Wszyscy w łachmanach. To zbójcy! Kto inny śmiałby nadciągać na orszak księcia z taką szybkością. Nie… Patrzyła na konie idące równo jeden przy drugim, na wyprostowanych jak struny jeźdźców, na miecze idealnie równej długości, trzymane niedbale w opuszczonych dłoniach. To Zakon. To przebrani rycerze! W jednej chwili przypomniała sobie rozmowę pomiędzy księciem i Zaanem, którą przypadkiem podsłuchała. W jednej chwili znalazła się pod wozem. Rozejrzała się gorączkowo. Żadnej kryjówki. Chwyciła belkę usztywniającą ramę i podciągnęła się, trzymając ją samymi palcami, tak, że całe jej ciało przylgnęło do dna wozu.

– Rata! Rata!!!

Jeden z przebranych w łachmany rycerzy jednym ruchem ściął kucharza tak, że krew bryznęła na worki z zapasami. Kowal padł pod kopytami konia. Służący rozbiegli się we wszystkich kierunkach, ale najeźdźcy ścinali ich jak doświadczony kosiarz dojrzałe żyto. Cichy gwizd przeszywanego stalą powietrza… trach! i już czyjaś głowa szybowała szerokim łukiem, obracając się w powietrzu.

– Yyyyyyyyeeeeeeeeaaaaaaaa!!! – jeden pochylił się nad karkiem wierzchowca i nadział na miecz dziewczynę, która zwykle usługiwała do stołu. Ciągnął ją jakieś dwadzieścia kroków, choć walczyła rozpaczliwie, żeby wyjąć sobie żelazo z trzewi. Inny wstał w strzemionach i ciął straszliwie, rozłupując głowę mastalerza. Słudzy, wyjąc ze strachu, usiłowali się ukryć, gdzie kto mógł przed impetem pierwszej szarży. Z jakichś pięćdziesięciu osób przy życiu pozostało jednak może dwadzieścia. Może trochę więcej. Kilkoro rannych kręciło się na środku drogi zbyt zszokowanych, żeby zrozumieć, co się dzieje.

Rycerze zatrzymali się po przejechaniu obok wszystkich wozów. Długą, dłuuuuuugą chwilę siedzieli nieruchomo na siodłach odwróceni do orszaku plecami, jakby chcieli okazać swą pogardę. Kilku naiwnym sługom zdało się nawet, że unikną najgorszego. Potem jednak rycerze zawrócili swe rumaki. Wszyscy naraz, jednocześnie wykonując dokładnie te same ruchy. Żaden z nich nie patrzył na pobojowisko – ich oczy były skierowane do góry.

– Szarżaaaaaaaaa… Cwał!

Ruszyli jednocześnie, ale powoli, denerwująco powoli. Do żadnego cwału nie doszło, najwyżej trucht.

– Wymiatanie – rzucił cicho ich dowódca.

Achaja czuła, że drętwieją jej palce. Wiedziała, jednak, że wytrzyma jeszcze długo przyklejona do spodu wozu. Żadne włosy nie zwisały z głowy na płyty gościńca, nic nie zdradzało jej pozycji. Mogła obserwować wszystko wokół.

Czterech rycerzy zsiadło z koni. Od razu wskoczyli na wozy, skąd rozległy się okrzyki strachu, błagania, a potem jęki. Pozostali dobijali rannych szukając księcia i zabijając wszystkich, którzy postanowili szukać szczęścia w ucieczce. Ich szyk nie był już jednolity. Pojedyncze wypady likwidowały tych, którzy nie potrafili biec odpowiednio szybko. Nikt nie potrafił biec odpowiednio szybko! A jeśli komuś się zdawało i wpadał między krzaki, najeźdźcy ścinali go razem z gałęziami, czyniąc prawdziwe, wielkie wyrwy w listowiu. Ale… Nie wszyscy uciekali! Jakiś mężczyzna wyskoczył z wozu naprzeciw. Złożył się i rzucił nożem w najbliższego rycerza. Nóż uderzył prosto w serce, tamten musiał jednak mieć kolczugę pod łachmanami, ostrze odbiło się i wylądowało na drodze. Mężczyzna zamachnął się jeszcze raz. Drugi nóż śmignął w powietrzu, wbijając się w twarz rycerza. Ten jednak nie bacząc na ból, ani na krew strącił go z rozdartego policzka i ciął mężczyznę w brzuch, tak, żeby nie zabić od razu.

Ochrona księcia usiłowała zebrać się wokół niego, ale był ktoś szybszy… Dużo szybszy! Jedna z nałożnic, we wzorzystej, rozerwanej teraz u dołu, żeby zyskać swobodę ruchów, sukni, zastąpiła drogę napastnikom.

– Jestem nałożnicą Królestwa Troy! – wrzasnęła z pogardą, patrząc im w oczy. – Moim psim obowiązkiem jest zasłonić go własnym ciałem!!!

Najbliższy rycerz zamachnął się i ściął ją jednym ruchem. Druga nałożnica, której udało się dobiec aż do gęstszych krzaków za drogą, wracała teraz płacząc i potykając się, co chwilę.

– Mamo, tak strasznie się boję! Tak strasznie się boję!!! – łkała. – Bogowie… Niech ta śmierć nie boli! Proszę! Niech to nie boli… Kurczę! – było to pewnie jedyne znane jej przekleństwo. – Mamo, pomóż, żebym się przynajmniej nie zsikała ze strachu… Mój panie, już jestem przy tobie!

Nie zdążyła dobiec, żeby zasłonić księcia. Jeden z oprawców stratował ją, odpowiednio powodując wierzchowcem. Ochronie księcia udało się jednak zewrzeć szyk. Rycerze wpadli na nich, mając okropną przewagę… Nie dość, że było ich więcej, to jeszcze siedzieli na koniach. Dwóch chłopców padło od razu. Jednak temu, który miał skośne oczy i wielki zakrzywiony miecz, udało się odbić cios przeznaczony dla Siriusa. Chłopak rozejrzał się wokół, wyraźnie szukając czegoś wzrokiem. Achaja wiedziała! Chodziło mu o nią. Chciał, żeby widziała, jak walczy za swojego księcia. Bogowie!

– Ty głupi szczeniaku – szepnęła do siebie. – Jesteś wspaniałym mężczyzną.

Patrzyła, jak inny rycerz wbija mu miecz w plecy, jak chłopak klęka, usiłując dłonią powstrzymać krew buchającą z ust, jak broń wypada mu z ręki.

– Jesteś piękny! Jesteś wspaniałym mężczyzną! Udowodniłeś to – szeptała dziewczyna – Kocham cię! Zaklinam się na wszystkie świętości. Kocham cię, głupi dupku!

Rycerze zawracali znowu. Dwóch pozostałych przy życiu ochroniarzy księcia chwyciło go za ramiona i pociągnęło w krzaki. Napastnicy, którzy buszowali na wozach dopadli pojazdu, pod którym ukrywała się Achaja. Słyszała krzyk mordowanych prostytutek, jakieś przymilne słowa tej, która była najbardziej sprytna. Nie pomogło. Achaja zobaczyła coś czerwonego, co przeciekało przez deski i kapało na jej twarz. Oprawca zeskoczył na ziemię i zajrzał pod wóz. Nieuważnie! Nie zobaczył jej! Nie mogło mu przyjść do głowy, że ktoś tak długo może utrzymywać całe ciało przyklejone do ramy, wisząc się na samych palcach!

Jeden z woźniców wyskoczył nagle spomiędzy koni przy zepsutym wozie. Ależ był silny! Wywijał dyszlem od wozu! Któryś z rycerzy skoczył ku niemu, oberwał drągiem zanim doszedł na odległość miecza i runął na drogę. Woźnica pobiegł ku konnym, ale nie mógł ich dogonić. Dwóch rycerzy, którzy zabijali ludzi wokół, ruszyło na niego. Obydwaj zarobili w głowę i usiedli bezradni jak dzieci. Woźnicy udało się jednak osiągnąć swój cel. Konni zawrócili, puszczając konie w galop. Zasiekli go, nie zwalniając szarży ani o włos, ale uciekający książę zyskał jednak parę chwil.

Dowódca zatrzymał swojego konia i splunął na podnoszących się z ziemi podkomendnych.

– Zabić tu wszystkich i dobić rannych. Ale szybko, w razie potrzeby, wrócimy jeszcze – spiął konia. – Dołączyć do mnie migiem.

Po odjeździe konnych nie było już żadnej walki. Rycerze wyszukiwali tych, którzy zdołali się gdzieś schować. Słychać było krzyki, kiedy śmierć zaglądała ludziom w oczy, jęki, czasem krótki tupot nóg jakiegoś desperata, który nie mógł wytrzymać ze strachu w swojej kryjówce i postanowił zawierzyć szybkości nóg. Taki hazard nie opłacał się. Czasem próbowano innych metod, słychać było błagalne słowa, brzęk monet… i zawsze potem świst przecinanego klingą powietrza. Dwóch napastników przeszukiwało okoliczne krzaki. Jeden dobijał tych, którzy leżeli na drodze. Nie robił tego szybko. Z przeciętego nożem policzka ciekła mu krew, mieszając się na kamieniach z krwią ofiar. Ci z krzaków wrócili biegiem i zaczęli podpalać wozy.

Usłyszała ciche słowa.

– Dobra… najwyżej wrócimy.

– Dawaj konie! Musimy dołączyć.

– Trzeba tu skończyć. Rozdzielimy się?

– Szybciej.

Czuła dym. Słyszała trzask płomieni. Jej wóz płonął, ale nie było niebezpieczeństwa. Zawsze zdąży uciec. Nie mogła jednak czekać za długo. Jeśli mają wrócić… Kiedy wydawało jej się, że odjechali opuściła się na ziemię, z ulgą prostując zdrętwiałe palce. Rozejrzała się uważnie wokół i wyczołgała spod wozu. Dym był coraz bardziej gęsty. Wokół leżały trupy. Zobaczyła swojego chłopaka. Siedział opodal oparty o koło, cały we krwi. Podeszła bliżej. Miał zamknięte oczy. Żył jeszcze, ale nie miał żadnych szans. Ujęła go pod ramiona, żeby nie spłonął. Jeśli czuł jeszcze cokolwiek, po co ma się palić. Położyła go na środku drogi.

112
{"b":"100632","o":1}