Kocham się w nienormalnym facecie! Ja? Samolotem przez ocean? Nigdy w życiu! Natychmiast! Cudownie!
Włażę Adamowi na kolana, bo nikt nie widzi i dysk mu przestał dokuczać, i przytulam się do niego bardzo zdecydowanie. Uwielbiam jego zapach, szorstką gębę, to że jest najlepszy na świecie i że myśli o
mnie.
– Kochasz mnie? – pytam i ze wstydu prawie zapadam się pod ziemię.
– Nie znoszę – szepcze Adam prosto w moją szyję Jestem najszczęśliwsza pod słońcem.
Niespodzianka z klamką w tle
Jeszcze tylko tydzień. Nie mogę wziąć urlopu, żeby pobyć w domu, w redakcji szaleństwo. Tydzień to siedem dni i siedem nocy. To dwadzieścia cztery godziny razy siedem. Co to jest wobec wieczności?
Dzisiaj odebrałam swoją pierwszą wysoką pensję. Postanowiłam im wszystkim (to znaczy Tosi i Adamowi) zrobić niespodziankę. Tosia wraca z angielskiego dopiero o dziewiątej, a Adam z radia po ósmej i jutro zostaje w domu, żeby się pakować, czyli mam mnóstwo czasu na przygotowanie wykwintnej kolacji. Jakieś wyszukane dania, dobry szampan, przecież pierwsza pensja nie powinna być zmarnowana na jakieś głupie rachunki.
Weszłam do trzech sklepów i zostawiłam tam dwie trzecie swoich zarobków. Polędwica wołowa – zrobię w sosie borowikowym, krewetki w zalewie, ale za to obierane ręcznie, dwa opakowania, wino białe za czterdzieści pięć złotych i mnóstwo innych drobiazgów, które kobiecie trzydziestoletniej ze sporym hakiem w końcu się należą, takich jak krem przeciwzmarszczkowy z proteinami wygładzającymi, liftingującymi, odmładzającymi itd., balsam do ciała, nowy tusz do rzęs, który się nie rozmazuje, czarne body wykończone genialną koronką, niestety, ze znakiem firmowym. Jak sprzedawczyni podała cenę, to zbladłam, ale nie mogłam z siebie zrobić idiotki i też wzięłam, wzięłam też pas do pończoch i cudowne jedwabne pończochy, i takie tam inne. Dla Niebieskiego kupiłam sześć butelek najdroższego piwa, bo lubi piwo i będzie gruby i brzydki, i niech wie, że o niego dbam, i wieczne pióro piękne, żeby o mnie pamiętał na końcu świata, to samo, które chciałam mu już raz kupić, ale wydałam całą forsę na aparat do masażu. Body i pończochy kupiłam za namową jednej dziennikarki, a właściwie jej artykułu (jak przywabić i zatrzymać mężczyznę). Wprawdzie z trudem doszłam do kolejki, ale aż uśmiechałam się na myśl, jaką minę będzie miał Adaśko, gdy mnie zobaczy w tej seksownej kombinacji. I niech ten widok (jak wciągnę brzuch) zabierze ze sobą do Ameryki i tam tęskni.
Dowlokłam się do domu z trudem i wypuściłam do ogrodu koty, które Tosia zamknęła w pokoju. Borys leżał pod stołem w kuchni i udawał, że śpi. Machnął ogonem i nawet nie wstał. Albo jest taki stary, albo taki przyzwyczajony do mnie. Jedno i drugie jest przykre. Jak Adam będzie mnie tak witał, to pomyślę, co robić, psem się nie będę przejmować. Zrobiłam sobie pyszną herbatę i weszłam do wanny. Najpierw się wykąpię, potem zrobię niezwykłą kolację, a potem… Poza tym musiałam się zobaczyć w tych ślicznościach, które kupiłam.
Kiedy wreszcie stanęłam przed lustrem w łazience w tym absolutnie cudownym body, zobaczyłam przed sobą prawdziwą laskę. Sięgnęłam po tusz, pomalowałam usta i byłam z siebie dumna. Narzuciłam szlafrok i gotowa do działania weszłam do kuchni.
Wyjęłam patelnię, postawiłam na ogniu, schyliłam się do zamrażalnika, żeby wsadzić szampana, niech się schłodzi. Pokrywa zamrażalnika oderwała się z suchym trzaskiem. Wewnątrz był sam lód. Góra lodu. Nienawidzę odmrażania lodówki, tego szorowania wnętrza, tego wypakowywania wszystkiego, rozkładania, wyrzucania, sprawdzania, czy dżem truskawkowy, kupiony nie wiadomo kiedy, jest już spleśniały czy nie… Ale nie było wyjścia. Pokrywę już szlag trafił, a przecież miałam przed sobą cudowny wieczór. Zaczęłam metodycznie wyjmować wszystkie różności z lodówki. A więc kawał sera żółtego, który był chyba w moim wieku, a więc dżem jagodowy – na wierzchu wyhodował się antybiotyk, jak sądzę, bo pleśń wychodziła spod pokrywki, a więc żeberka, na których zapach Borys stanął przy mnie i zaczął bardzo przyjaźnie mnie przekonywać, że jest młodym, inteligentnym i niedożywionym psem i tak dalej. Tak byłam zajęta wymiataniem z lodówki moich nadwerężonych zębem czasu zapasów, że nie zauważyłam, kiedy w kuchni zrobiło się czarno od dymu.
Patelnię teflonową, która od dłuższej chwili stała na rozpalonym gazie, bo zapomniałam o niej, szlag trafił. Wsadziłam ją pod strumień wody do zlewu, parząc sobie boleśnie prawą rękę. Kuchnię przesłoniła chmura gorącej śmierdzącej pary. Złapałam nóż i dźgnęłam w zwał lodu w zamrażalniku, żeby oderwać kawałek i przyłożyć do ręki. Przebiłam przy okazji dwie pary nowych rajstop, których spod lodu wcale nie było widać. Oto skutki czytania prasy kobiecej – wyczytałam w jakimś idiotyzmie, że rajstopy się trzyma w zamrażalniku, żeby dłużej były przydatne. Moje były przydatne krócej.
Zabrałam się za sprzątanie w kuchni.
Kiedy spojrzałam ponownie na zegarek, była dziewiętnasta piętnaście. Kuchnia wyglądała, no, jak po katastrofie, miałam pół godziny na zrobienie eleganckiej kolacji. Wyjęłam patelnię ze zlewu i okazało się, że już nigdy do niczego nie będzie się nadawać. Przypomniałam sobie, że w schowku pod schodami jest druga, odłożona na zapas, stara żeliwna, i pobiegłam do schowka. W przedpokoju uderzyłam się boleśnie w goleń i wdepnęłam w coś miękkiego. To miękkie to było masło. Rozgryziona reklamówka i kawałki pergaminu doprowadziły mnie do miejsca, w którym Borys udawał, że nie żyje. Wciśnięty pod tapczan nie oddychał. Po polędwicy wołowej nie było ani śladu. Pozbierałam warzywka, zgarnęłam masło, wylałam pół butelki płynu do naczyń na dywanik w przedpokoju i zabrałam się do szorowania podłogi.
Uroczysta kolacja oddalała się z każdą chwilą. Byłam spocona, zmęczona i… nadal seksowna, co z przyjemnością zauważyłam w lustrze w przedpokoju, choć body przy próbie domycia dywanika nie było przydatne. Weszłam do kuchni i dolałam wody do fusów w szklance. Doprawdy, życie nie jest lekkie. W łazience łyknęłam herbaty i pomalowałam usta szminką Tosi, której co prawda Tosia nie używa do twarzy, tylko do pisania na lustrze w przedpokoju „obudź mnie jutro o siódmej”. Wyglądałam jak Messalina. Niebieski padnie na mój widok, jak nic. Każdy by padł.
Zauważyłam kiedyś z przyjemnością, że jeśli się pije wino, to roboty ubywa w oczach. Po drugiej herbacie nie ubywało, ale nie byłam już taka przekonana, że należy zrobić porządek w kuchni. Ostatecznie nie ja sama tutaj mieszkam. Zrobiłam krewetki i nakryłam do stołu. Sałatka z krewetek i wino to też dobry zestaw na wieczór. Borys piszczał pod drzwiami i chciał natychmiast wyjść. No cóż, kilogram polędwicy to jednak sporo. Otworzyłam drzwi, a ten niedowidzący idiota rzucił się przed siebie z ujadaniem. Szara kulka mojego kochanego Zaraza śmignęła na jabłonkę.
– Borys, ty durniu! – krzyknęłam na całe gardło i rzuciłam się za nim w te pędy, a za mną trzasnęły drzwi.
Zaraz, z wyrazem zdziwienia na mordzie, siedział tuż nad głową Borysa. Pies stulił uszy i przyjaźnie zamachał ogonem, jakby chciał powiedzieć – pomyliło mi się, przepraszam.
Wzięłam kota na ręce i ruszyłam do domu. Body, nawet przykryte lekkim szlafroczkiem, nie jest najprzyjemniejszym odzieniem na październikowy wieczór. Chciałam być w domu jak najszybciej, przebrać się, skroić pomidory. Nacisnęłam klamkę, a klamka została mi w rękach. Druga część, ta z wystającym wihajsterkiem, tkwiła jeszcze w drzwiach, prawie niewidoczna. Niestety, byłam po niewłaściwej stronie drzwi. Postawiłam Zaraza na ziemi i próbowałam trafić w otwór tak, żeby chociaż odrobinę zaczepić. W wyniku tych prób usłyszałam głuche stuknięcie po drugiej stronie drzwi. Nie miałam czasu zastanawiać się, co robić, otuliłam się szlafroczkiem i nie bacząc na to, jak wyglądam, pobiegłam przez furtkę wewnętrzną do Uli. Zapukałam w okno od kuchni, w drzwiach stanął Krzyś i o mało nie padł na mój widok, a widok miał niezły, siatkowe pończochy, czarne body i mnie w tym wszystkim, na tle zachmurzonej październikowej przyrody.