– Nie powiedział. Nic nie mówił o żadnym liście. – Ja go poprosiłam, żeby nie mówił, ale myślałam, że powie…
Wcale nie chcę zacząć płakać, ale niestety płaczę. Tosia patrzy na mnie niepewnie, nie płaczę przy niej nigdy, ale nie mogę się powstrzymać.
– Mamo, mamo – mówi bezradnie – to jeszcze da się naprawić…
– Nie. – Pociągam nosem – Nic się nie da naprawić.
– Możesz przecież mu powiedzieć, że to ja… – Tosia zdobywa się na wspaniałomyślny gest. – On zawsze rozumiał takie rzeczy…
Patrzy na mnie z nadzieją. Właśnie tego jej zazdroszczę, jej i wszystkim nastolatkom. Nie ma rzeczy ostatecznych, wszystko można odwołać, naprawić, jakoś to będzie, dziś jest tak, a jutro może być inaczej, wystarczy jeden ekskjuz, żeby świat odwrócił się do góry nogami…
Uśmiecham się przez łzy.
– Już z nim rozmawiałam. On już nie chce. Ale cieszę się, że mi powiedziałaś. I bardzo cię proszę Tosia, nie wtrącaj się już. Obiecaj. Tosia skrobie patelnię. – Jezu, ty to wszystko zjadłaś? Tosi zawsze jest po jajkach niedobrze, a wrzuciła w siebie prawie sześć, i to jeszcze z serem pleśniowym. Jak nic będzie nieszczęście.
– Mamo, ja naprawdę nie chciałam… – Tosia wypija szklankę soku pomarańczowego.
– Wiem. Już nie rozmawiajmy o tym. Chodź, pooglądamy telewizję.
Zostawiamy bałagan na stole, Tosia przynosi mi koc, włączamy dziennik.
Trzystumetrowy tankowiec właśnie zawitał do portu gdyńskiego – informuje mnie spiker, a pod spodem ukazuje się napis: – Dwóch japończyków zeznało…
Mamo, Japończyk się pisze dużą literą czy małą? – pyta Tosia i nie mogę mieć o to do niej pretensji.
Pewnie Pearl Harbour też się tak zaczęło. Tankowce i Japończycy małą literą. – Nie ma co do tego wątpliwości. Owijam się kocem i oczy mi się same zamykają.
Nie słyszę, kiedy Tosia wychodzi z domu.
Z drzemki wyrywa mnie dźwięk telefonu. Dzwoni Moja Mama, żeby mi powiedzieć, że choć nie tak mnie wychowywała, to jednak chyba mam rację, ale ona jest stara, choć zawsze się stara i myślała, że tak będzie dla mnie lepiej. Potem dzwoni Mój Ojciec i mówi, że gdyby był na miejscu Mojej Mamy, toby przynajmniej przestał mówić, bo to woła o pomstę do nieba, i żebym się na matkę nie gniewała. Potem dzwoni Moja Mama i mówi, żebym nie słuchała, co ojciec plecie, bo on zawsze jakieś głupoty gada, tylko kierowała się własnym rozumem. Potem dzwoni Ojciec i mówi, żebym się nie martwiła, bo życie się nie kończy i że jeszcze jestem młoda, chociaż – ostatnio nie wyglądam. Potem dzwoni Moja Mama i mówi, żebym nie słuchała ojca, bo jestem młoda, tylko muszę o siebie zadbać. A potem widzę, że nie ma Tosi.
Jest wieczór. Borys leży przed kominkiem, w którym się przestało palić. Ja jestem spocona, oba koty na mnie leżą i wyciągają ze mnie chorobę. Postanawiam zadzwonić do Uli, może Tosia poszła do Agaty. Dzwonię do Uli z drżeniem serca.
– To j a, Judyta…
– O Boże, jak dobrze, że dzwonisz – Ula mi chlipie w telefon – myślałam, że już nigdy się do mnie nie odezwiesz…
Robi mi się miękko w okolicach serca. Przecież Ula naprawdę nie chciała mi zrobić krzywdy. Po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności. I tyle.
No co ty, Ula – charczę w telefon, nie wzięłam po południu lekarstw i to słychać. – Nie gniewam się już… po prostu musiałam ci to wszystko powiedzieć…
Co ty, chora jesteś? – Ula się niepokoi.
Trochę, czy jest u was Tosia?
Zaraz do ciebie przyjdę – krzyczy Ula i nie słyszę, czy jest Tosia u nich, czy nie.
Ula zrobiła mi podwójną herbatę z poczwórną cytryną, wyściskałyśmy się mimo zapalenia płuc, przecież nie może być tak, że nas jakiś głupi Eksio rozdzieli, rozkłóci i zepsuje naszą przyjaźń. Właściwie to dobrze się stało, bo mogłam wszystko Uli powiedzieć, a tak pewno nie byłoby okazji. Może z przyjaźnią jest tak jak z miłością, to, co nas drażni, nie może być odsunięte na potem? W każdym razie dobrze, że Ula jest.
Kiedy zostaję sama, dzwonię do Jakuba, ale nie widział się dzisiaj z Tosią. Potem dzwonię, bardzo oględnie, do rodziców, ale również nic nie wiedzą. Potem dzwonię do Eksia, odbiera Jola, że nie, oczywiście Tosi u nich nie ma, a gdyby była, to przecież bym wiedziała, prawda?
Nieprawda.
Nie będę się niepokoić ani denerwować. Nie jest tak strasznie późno, a Tosia na pewno nie chciała mnie budzić. Nie muszę jej sprawdzać ani kontrolować. Wyszła gdzieś na moment i zaraz wróci.
Wlokę się do łóżka ze słuchawką w ręce, Borys idzie za mną. Idzie to dużo powiedziane. Wiem, że nieuchronnie nadchodzi ten moment, kiedy wezwę Mańkę i odprowadzę Borysa tam, gdzie żadne psy nie cierpią, gdzie będzie sobie mógł do woli biegać, wcinać w tajemnicy przed innymi psami kocie żarcie i nikt mu z tego powodu nie zrobi awantury, ani go nie wyśmieje. Borys kładzie łeb na kołdrze, patrzy na mnie, podnoszę mu tylne nogi, niech leży, póki jeszcze jest.
Owijam się kołdrą i ssę tabletkę od bólu gardła. Dopiero jak przestaję się mościć, dochodzi do mnie dźwięk telefonu i w słuchawce słyszę najukochańszy głos na świecie, pełen miłości i ciepła:
– Jutka? Jutka, straszny ze mnie kutas, straszny ze mnie idiota, co? Zatyka mnie.
– Tosia się porzygała. Co ona jadła? Obawiam się, że nie nadaje się do powrotu kolejką. Mogę ją przywieźć? Jutka? Jesteś tam? Moja wiertarka chciałaby cię zapytać, czy masz dla niej miejsce w swojej szafie…