Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To wyście też nieźle rozrabiali – objęła ojca. – Fajne miałam urodziny, lepsze niż Anka, dziękuję mamusiu.

Kiedy tak stała między nami, pomyślałam sobie: jaka szkoda, że Ten od Joli nie jest taki jak Adaś. Wszystko mogłoby wyglądać inaczej.

Wielki świat w małym bucie

Czy pani wie, pani Judyto, że na przykład dziki szczur łączy się seksualnie z partnerką czterysta razy w ciągu dziesięciu godzin? – zaczepia mnie na korytarzu Naczelny.

To musi być męczące.

No cóż, szczurzyca musi to znieść, taki jest nieokiełznany świat przyrody.

Miałam raczej na myśli, że to dla niego może być męczące – dodaję z uśmiechem.

Dla niego??? – Naczelny jest zdziwiony jak rzadko kiedy i natychmiast zmienia temat. – Ma pani tekst?

Jeszcze nie.

– Pani Judyto, zaufałem pani!

– Sam pan mówił, że pójdzie w lutowym numerze. Ciocia pojechała na dwa dni do Mojej Mamy, „dam ci odetchnąć, Dżudi”. Od Adama dostałam krótki liścik na adres Tosi skrzynki, że być może na święta pojedzie do znajomych. I że ściska. Natychmiast mu odpisałam, że też go ściskam, napiszę dłużej, jak będę miała chwilę czasu.

Zaiste, kiedy się poznaliśmy, korespondencja wyglądała inaczej.

Tosia dostała pieniądze od ojca i nie omieszkała powiedzieć, że teraz w końcu i nareszcie chciałaby, żebym ją wzięła do jednego supersklepu, który ma powierzchnię mieszkaniową większą niż nasza wieś, na zakupy, bo ona nigdy nie miała się w co ubrać i nie narzekała, wiedząc, że jesteśmy w trudnej sytuacji, ale jej koleżanka Hania oraz Agata, oraz Isia właśnie tam się ubierają i tam są cudowne rzeczy z przeceny, za to markowe i ona im wszystkim pokaże, a ja nareszcie muszę być prawdziwą matką, co kupuje czasami rzeczy w prawdziwych sklepach, a nie tylko w szmateksach, bo to wstyd. I tam jest bardzo tanio i w ogóle. A poza tym idą święta i kupimy mnóstwo prezentów.

Prezenty to ja mam prawie dla wszystkich, ale uległam Tosi. Kiedy Tosia zbiegła na dół, ubrana i umalowana (po co?), właśnie wyciągałam przez szczebelki skrzynki moją pęsetką do brwi – awizo. Awizo jest rzeczą nieprzyjemną, chociaż maleńką. Awizo znaczy, że jakiś ważny list czeka na poczcie i trzeba po niego pojechać. Ważny list awizowany – jak wynika z moich doświadczeń – to natychmiastowe powiadomienie o jakichś płatnościach, zawiadomienie o wyłączeniu, upomnienie, zastraszenie, przywołanie, za awizem zawsze czai się jakiś krogulczy palec, który grozi.

– Tosia, weź awizo i wsiadaj do samochodu – krzyknęłam na swoje dziecko.

Tosia otworzyła bramę i ruszyłyśmy. Najpierw na pocztę, a potem do raju. Przed pocztą okazało się, że Tosia nie może znaleźć awiza i że nie jest pewna, czy ja go nie wzięłam. Niestety, ja byłam pewna. Wyjęłam dowód, stanęłam przed okienkiem i powiedziałam przyjaźnie:

– Dzień dobry.

Słucham – z okienka powiało mrozem.

Przyszedł do mnie list polecony i… Awizo poproszę!

Właśnie zginęło i dlatego…

Bez awiza nie wydam.

– Mam dowód, gdyby pani była tak uprzejma, na kopercie jest moje nazwisko – tłumaczyłam jak dziecku.

– To poproszę awizo.

– Nie mam.

– To poczeka pani na następne.

Tu się zdenerwowałam. Nie będę czekać na żadne następne.

– Proszę pani! Tu jest moje nazwisko, przecież może pani sprawdzić, moja ulica ma pięć domów!

Na awizie był numer – z okienka powiało wiedzą.

To co z tego? – nie wytrzymałam.

Jak to, co z tego? Porządek musi być!

Zrobiło mi się niedobrze. Żebym choć wiedziała, skąd ten list…

A czy byłaby pani tak uprzejma i sprawdziła, skąd jest ten list? – wykrzesałam z siebie tyle dobrej woli, na ile mnie było stać.

Czy pani zwariowała? Przecież obowiązuje tajemnica korespondencji! Ja listy nie do mnie mam sprawdzać?

I wtedy zdecydowałam się na krok ostateczny. Zbliżała się szósta, przed sobą miałam przynajmniej czterdzieści minut jazdy do miasta i szlag był o krok od trafienia mnie. Przecież musi być jakiś sposób, żeby tej urzędniczce wytłumaczyć, że ja, jako klient, jakieś prawa mam.

– Czy mogłabym poprosić kierownika? – Ja jestem kierownikiem. Słucham! Odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Tosia pomachała do mnie ręką i zawołała z pretensją:

– No, mamo, dlaczego ty zawsze musisz wszystko tak długo załatwiać?

Jak słyszę zawsze i wszystko, to mi się wszystkiego odechciewa, ale ostatecznie nie po to jadę z Tosią do miasta, żeby nie mieć przyjemności.

Tosia przez całą drogę przekonywała mnie, że w nowych ciuchach będzie się od razu lepiej uczyć i że ja również powinnam sobie kupić przynajmniej buty, bo to wstyd, żebym chodziła w takich, jakie mam na nogach. Na moim stanowisku, oczywiście, do niedawna wypadało.

Do Pewnej Galerii podjeżdża się w Warszawie w korku. Korek ten zaczyna się dwa kilometry przed Galerią, a kończy na Galerii, ponieważ wszyscy ludzie właśnie tam jadą. Jak my. Przez dwadzieścia minut szukałam miejsca na parkingu podziemnym, którego nienawidzę serdecznie i z całego serca. Żeby to jeszcze było jakoś ponumerowane! Po ludzku, jeden, dwa, trzy! Ale nie, ktoś wymyślił, że jestem zinfantylizowaną idiotką, i musiałam zapamiętać, że parkuję na poziomie pieska, a nie parasolki, za to nad poziomem misia. Poziom pieska, poziom pieska, powtarzałam w myślach, zamykając samochód, który już nawet nie pachniał Niebieskim. Rzuciłam okiem za siebie i osłabłam. Setki samochodów, identycznych jak Adama. No, może się różniły marką i kolorem, ale w końcu co to za różnice? Osłabłam na samą myśl, co to będzie wieczorem, kiedy będziemy wychodzić.

Tosia ciągnęła mnie za rękę: – Nie przejmuj się, będę pamiętać, mam dobrą pamięć wzrokową, chodź, za chwilę będziemy na miejscu, naprawdę poczujesz się jak Europejczyk!

Nie czułam się jak Europejczyk, wchodząc za Tosią do mnóstwa jakichś sklepów, w które Tosia nurkowała ze znawstwem przedmiotu, a ja smętnie stałam przy kasie, żeby sienie zgubić. Wszystkie numery i tak kończyły się na czterdziestce, więc nie miałam nawet co oglądać.

Ale rzeczywiście, kiedy nogi wlazły mi w ramiona (bo w nogach już po godzinie miałam jakieś sześć kilometrów), a Tosia wesoluchno machała torbą, w której były dwie pary spodni, trzy bluzki (a niech tam), jeden stanik oraz prześliczna sukienka na studniówkę, przed moimi zmęczonymi oczami ukazał się sklep jak z filmu amerykańskiego, choć z butami włoskimi. Jasne oszczędne wnętrze, klimatyzacja, błyszcząca podłoga, na specjalnych kamiennych, wyciosanych z dużym smakiem kolumienkach, rozprzestrzeniały się buty. Ceny były ukryte i słusznie, jak się okazało.

– To są buty na lata, mamo! – szeptała Tosia, która wierzy w trwałość tego, co modne. – Kiedy sobie kupisz, jak nie teraz?

– Na jakim poziomie zaparkowałyśmy? Parasolki?

– Nie wiem, przecież ty parkowałaś! – syknęła Tosia. – Zobacz, wyglądają jak marzenie!

Spojrzałam na wystawę. Rzeczywiście, pośród butów, których nie lubię, bo mają czuby, wychyliła się jedna jedyna para wymarzona dla mnie! Cieniutka skórka, paseczki, lekki obcasik (poziom pieska? może poziom misia? czy to był poziom misia, za poziomem pieska, a nad poziomem parasolki?) i weszłyśmy do środka.

Młode cudowne dziewczę, wyglądające jak reklama kobiety na wybiegu, podniosło wzrok, a makijaż nad wzrokiem był nienaganny.

Dzień dobry – powiedziałam uprzejmie.

Słucham panią.

Spojrzałam na swoje buty sprzed dwóch lat, ale za to wygodne, i uśmiechnęłam się łagodnie.

– Z prawej strony na wystawie stoją buty, takie z pasę…

– Której wystawy? – przerwało mi zjawisko. Kątem oka zauważyłam marsową minę Tosi.

– Tutaj – pokazałam palcem za siebie, czego się przecież nie robi (poziom pieska, chyba poziom pieska, albo parasolki, misia chyba nie).

– Aaaa – powiedziało dziewczę i dalej stało nieruchomo. – Te…

Czekałam cierpliwie, ale na nic się nie doczekałam, z wyjątkiem uścisku Tosi, która wpiła mi paznokcie w prawą rękę. Podjęłam więc ponownie próbę porozumienia się ze zjawiskiem. – Czy jest numer…

37
{"b":"100580","o":1}