Na tych i innych rozmyślaniach o tragicznym upływie czasu minęła mi następna godzina. Siedziałam dzielnie w łazience i próbowałam dopasować sprzęt do instrukcji. W końcu jakoś udało mi się złożyć większość elementów mojego aparatu i nawet nie przeszkadzałoby mi, że sześć części nie pasowało zupełnie do niczego i smętnie leżało obok, gdyby nie fakt, że to, co udało mi się z tak wielkim trudem zbudować, bardziej przypominało odkurzacz niż cokolwiek służącego zrelaksowaniu. Nie wspominając już, że znacznie różniło się od tego, co widziałam u Uli. Rozłożyłam więc wszystko z powrotem, i to rozłożone wszystko absolutnie nie wyglądało jak aparat do masażu Uli.
Po dwóch godzinach, kiedy byłam już gotowa do napisania doktoratu z inżynierii przestrzennej, zjawił się Adaś. Na mój widok jęknął – coraz częściej jęczy na mój widok, co nie wpływa kojąco na nasz związek.
– Trzeba było najpierw przeczytać instrukcję – powiedział.
Podniosłam się i powiedziałam obrażona:
– No to bardzo proszę, proszę bardzo.
Adaś zamknął się w łazience sam i przez następną godzinę panowała cisza. Po godzinie zajrzałam. Siedział na desce klozetowej, zamkniętej, i czytał instrukcję, klnąc pod nosem. Nie wiem, jak udało mu się ostatecznie dopasować urządzenie do tego przedstawionego na rycinie 11. Na dnie wanny ułożony był plastikowy niby – dywanik, od którego biegła rura, której drugi koniec utkwiony był w skrzynce stojącej obok wanny. A jednak i jemu, ku mojej radości, zostały trzy elementy, których nijak nie mógł do niczego dopasować.
– Zadzwonię po Krzysia – powiedziałam i zobaczy łam mord w oczach mojego miłego.
Popełniłam kardynalny błąd. Nie woła się innego faceta na pomoc przy żadnych urządzeniach, bo wtedy ten pierwszy facet czuje się niedowartościowany, niepotrzebny i gorszy.
Żeby się pochwalić, że też taki mamy – dodałam szybko.
Może wieczorem – mruknął Adam i podniósł jakąś końcówkę urzącha do oczu ze zdumieniem.
A potem stwierdził, że musi się zająć skrzynką na listy. I bardzo dobrze, bo skrzynka nam zardzewiała i samo zajrzenie do niej jest bardzo pracochłonne. Skrzynkę trzeba odrobinę przetrzepać, żeby w maleńkich dziurkach zobaczyć kawałek koperty, a jeśli koperta przypadkiem jest szara, to i tak nie widać. A wczoraj, jak wróciłam z redakcji, skaleczyłam się zardzewiałym drutem w palec, bo grzebałam tym drutem w skrzynce. Kluczyk gdzieś diabli wzięli, a w skrzynce coś się bieliło. Adam udał się do skrzynki na listy z młotkiem, śrubokrętem oraz moją pęsetą (ostatnio tak wyciągamy listy), urzącho zostawiając na środku łazienki.
Co miałam robić? Poszłam do kuchni, przeklinając relaks i wydane pieniądze. Przez okno widziałam, jak Adaś morduje się ze skrzynką – jest wmontowana w płot – a potem przemyka do telefonu i dzwoni do Krzysia. Aha! Jednak będę miała dzisiaj masaż wodny!
Koło dwudziestej w łazience nie było światła, nie mogliśmy znaleźć latarki, urządzenie relaksacyjne leżało w przedpokoju, a Tosia powiedziała, że w takich warunkach nie może ani żyć, ani pracować, ani rozwijać się prawidłowo i w związku z tym wraca do Isi.
Zadzwoniłam do Uli, nie bacząc na mój rozpadający się związek. Mąż Uli nieco się zdziwił i powiedział, że wszystko Adamowi wytłumaczył przez telefon, ale zaraz dodał, że za moment wpadnie. Ula powiedziała, żebym ja wpadła do niej, to nie będę mężczyznom przeszkadzać. I jak wpadłam do niej, to dodała, że szkoda, że nie powiedziałam jej nic wcześniej, bo właściwie ona tego aparatu nie używa, to by mi tanio sprzedała.
O dwudziestej trzeciej przyszłam do domu. W dalszym ciągu nie było światła, panowie siedzieli w kuchni przy świecach i pili piwo, urzącho leżało w dużym pokoju obok Borysa.
– Brakuje połączeń – Krzysiek uśmiechnął się do mnie. – Trzeba jutro jechać do sklepu, bo ci dali felerne. Tak to jest, jak kobiety kupują – uśmiechnął się, klepnął mojego Adaśka w plecy i poszedł do domu.
– Od kiedy ty masz aż takie kłopoty z kręgosłupem – zdziwił się Adaś – żeby od razu kupować takie maszyny?
Chciałam się obrazić, ale co tam.
Wczoraj leżałam w wannie godzinę. Jest absolutnie cudowne! Ula miała rację! Nic nigdy mnie tak nie zrelaksowało. Trochę martwię się o Adasia, wczoraj, kiedy wnosił już wymienione w sklepie urządzenie, coś mu się stało w plecy, dysk albo jakiś inny narząd mu wypadł. Całe szczęście, że mamy aparat do masażu. Zawsze wychodzi na moje, i to mnie bardzo martwi. Niechby czasem miał rację, chłopaczyna!
Czy z zepsutym dyskiem on się nadaje do wyjazdu?
Może nie?
Kosmici i wróżki
– Psylecieli, psylecieli, psylecieli!
Otwieram ostrożnie drzwi, klamka w dalszym ciągu nienaprawiona, przed furtką stoi pan Czesio i wymachuje rękami.
– Pani Judyta, psylecieli!
Cofam się po klucze do furtki, znowu padł domofon, jakby nie wiedział, że jest mężczyzna w domu i na nic takie numery, idę do furtki, bo wiem, że pan Czesio nie odejdzie, póki nie wyjdę do niego. Pan Czesio jest najpoczciwszym stworzeniem na ziemi, ale pod wpływem alkoholu staje się człowiekiem niezwykle otwartym i chodzi po chałupach, żeby opowiedzieć, co nowego. Na przykład, jeśli pada deszcz, pan Czesio dzwoni do ludzi i mówi, że pada. Uśmiecha się przy tym radośnie i ufnie, bo jego świat właśnie taki jest, dopóki nie sięgnie go kac. Ponieważ jesień zbliża się dużymi krokami, domniemywam, że panu Czesiowi coś się pomyliło. Nie przylecieli, tylko odlecieli. Dzikie gęsi albo kaczki, albo bociany, albo już sama nie wiem, co do nas przylatuje na wiosnę, a teraz wprost przeciwnie.
Panu Czesiowi, gdy wypije więcej niż cztery piwa, wydaje się, że przylecieli króliki, sarny, jelenie i żubry. Po ośmiu piwach oznajmia, że przylatują do nas towarowe ze Szczecina i tiry z Rosji. A może dziś wypił więcej?
Podchodzę do furtki i ku swojemu zdumieniu widzę, że pan Czesio nie wykazuje śladu upojenia alkoholowego.
– Dzień dobry pani, psylecieli! – mówi pan Czesio. Ma zbielałą twarz i przerażone oczy. – Pani sama zobacy!
Kto przyleciał? – pytam uprzejmie i ani sama, ani z nim nie chcę niczego oglądać. – Ptaki?
Na jesień? – Pan Czesio patrzy na mnie pobłażliwie – Ptaki na jesień odlatujo. UFO psyleciało… światła mieli takie duże! – Pan Czesio zatacza rękami duże kręgi i ma wielkie przerażone oczy.
– Jakie UFO, panie Czesiu! – denerwuję się, bo przecież mam tyle roboty.
– No jak to jakie? – pan Czesio aż podnosi się na palce. – Normalne!!! Z nieba!
– Dawno przylecieli? – pytam uprzejmie, bo wiem, że z Czesiem nie ma przebacz, trzeba wysłuchać tego, co ma do powiedzenia, bo i tak nie odejdzie, póki wszystkiego nie opowie.
– Wczoraaa, w nocy… i oni u mnieeee są… – Kto u pana jest?
– No UFO… dwóch u mnie jest…
Zanosi się na dłuższą towarzyską rozmowę. Od strony kolejki idzie Ula z Maszą. Masza na smyczy wije się jak wąż, pewnie Ula czekała na kogoś, kto miał przyjechać kolejką.
– Cześć Ula – krzyczę przez ramię pana Czesia.
Pan Czesio odwraca się, Masza na jego widok marszczy nos i przestaje obskakiwać Ulę, tylko ciągnie w stronę pana Czesia.
Pani Uluuuu – Czesio błagalnie wyciąga ręce do Uli – pani mi wierzy, prawda?
Oczywiście, że wierzę – mówi Ula i mruga do mnie przyjaźnie.
To pani powie pani Judycie, że ja nie kłamię!
– Pan Czesio nie kłamie – mówi Ula i ściąga smycz. – Oni są u mnie.
A kto? – pyta Ula i zdaję sobie sprawę, że dzień jak co dzień, zawsze coś na tej wsi się jednak dzieje.
Dwóch z kooosmosu… UFO…
Panie Czesiu, a skąd pan wie, że to UFO?
Ach, podziwiam tę Ulę, ona to umie zadać pytanie, nawet jeśli nie bardzo przejmuje się wizytą z niebios.
– Jak to, pocym? Poznałeeeem ich od razu… Jedyn to ma tako zielono skórę… psetransformował się od razu… a drugi leży w moim łóżku… od razu wiedziałem, ze to oni… odwrócił żech się sybko, a tu woda ugotowa na, ziemniaki obraneeee… Pani pójdzie zobacyć… – Pan Czesio widzi nasze niepewne miny i przybiera dostojny wyraz twarzy. – Ja tez myślałem, ze to delirium, ale nie!!! To prawda! Psyjechali mnie strasyć!