Pojechałam do redakcji, pół dnia spędziłyśmy z koleżanką, dzwoniąc do sąsiadki, która dzwoniła do syna, który odszukał tamtą panią itd., żeby dowiedzieć się, że tamten pan nie ma już szwagra, bo się rozwiódł.
Wracam do domu wściekła. Komu przyszedł do głowy głupi pomysł, żeby jechać za granicę? Niebieskiemu się w głowie przewraca? W lecie, no, prawie w lecie, do ciepłych krajów? Skoro Mazury są takie piękne, dużo piękniejsze niż Teneryfa, czy co tam takiego, gdzie są miliony turystów, ruszyć się nie można, słońce praży cały dzień. Oczywiście, na Mazurach mogą być meszki czy komary. Ale meszki strasznie nie lubią zapachu wanilii. Czy gdybym sobie kupiła jakieś fajne perfumy o śladowym zapachu wanilii, to gryzłyby mnie? Nie. Na pewno nie. I jaka to oszczędność. Właściwie wolę mieć perfumy niż jechać na Teneryfę. Muszę wytłumaczyć jakoś Adaśkowi, że nie ma to jak żeglowanie po jeziorach… Albo mam lepszy pomysł! Pojedziemy nad morze! Polskie morze, a nie jakieś cudzoziemskie! Będzie cudownie i wcale niedrogo, i oszczędzimy dużo pieniędzy, nad morzem o tej porze roku w niektórych miejscach zupełnie nie ma tłoku i można sobie chodzić godzinami po plaży, zbierać kamienie i pluskać się w ślicznych falach, co mają białe grzywy, i trudno, niech przyjedzie Mama albo Tata odpocząć tu do mnie, skoro Tosia chce również od nas odpocząć i marzy, żeby zostać w domu.
Nareszcie sami
Siedzę nad ślicznym polskim morzem, wieje jak diabli, jednak okazało się, że gazety nie kłamią, epoka lodowcowa jest tuż – tuż, kto widział taką temperaturę w sierpniu? Siedzę w kurtce, owinięta kocem, i gapię się na fale, bo co jak co, ale fal mi rząd nie zabierze w żadnym wypadku. Zwlokłam się rano obolała, Niebieski nic nie mówi, ale widzę, że zadowolony nie jest, na Mazurach podobno pięknie, no i pogoda do żeglowania, bo tam też wieje. Przysięgam, że nigdy się nie będę upierać, stawiać na swoim, przekonywać, przyrzekam uroczyście, że jeśli Adam cokolwiek zaproponuje, zgodzę się, tak właśnie zrobię, nawet gdyby ta propozycja była beznadziejnie głupia, tak jak mój pomysł z wyjazdem nad morze. Pochodziłabym boso po piasku, ale piasek jest żywcem wyjęty z lodówki i wilgotny.
Adaśko siada przy mnie, też w kurtce, odwijam kawałek koca i przytulamy się do siebie.
– Przepraszam – zbieram się na odwagę.
– E tam – wzdycha ciężko – właściwie miałaś rację, na Mazurach pewnie gęsto od żaglówek, zwrotu się nie da zrobić spokojnie, a tu jest zupełnie pusto…
Już, już mam na końcu języka jakąś ciętą uwagę, ale Bogiem a prawdą ma rację, chociaż niezupełnie, bo na horyzoncie od strony Kołobrzegu widać jakieś maleństwo na falach. Tak że jednak zupełnie pusto to nie jest.
Siedzimy tak i siedzimy, aż czuję, że mi przewiewa na wylot głowę. Tosia oczywiście została w domu, nie chciała jechać, i dobrze, bo możemy nareszcie pobyć tylko we dwoje. Poprosiłam Moją Mamę, żeby przyjechała na te pięć dni, bo przecież dziecko nie może zostać samo. Tosia się wściekała strasznie, że jestem wyrodną matką, że kiedy była malutka, to pojechałam na Cypr i mogła zostać sama, a kiedy jest dorosła, to nie może. To oczywiste, że wtedy się nie bałam, najwyżej mogła nie dojeść, a teraz? Na dziewczynkę osiemnastoletnią czyha wiele pokus, z których najniebezpieczniejszą wydaje mi się Jakub. Czy oni śpią ze sobą? Nawet nie chcę o tym myśleć. W każdy razie Moja Mama dopilnuje, żeby Tosia nie robiła głupstw, mam nadzieję, i powiedziała, że chętnie przyjedzie, bo trzeba rozsadzić juki, a we wrześniu nie będzie miała czasu. Jadą z Moim Ojcem na grzyby. I po co się rozwiedli? Razem to oczywiście nie jadą, tylko w to samo miejsce, bo koledzy Taty jeżdżą tam na polowanie, to znaczy już nie polują, tylko bywają, a jeden z tych kolegów ma żonę, która jest przyjaciółką Mamy i też lubi zbierać grzyby, zresztą podróż jest przyjemniejsza, jak się razem jedzie…
Adam grzebie rękami w wilgotnym piachu, a tuż nad wodą zwinięte w kłębki mewy nawet nie podnoszą główek. Nie chcę wychodzić za mąż w takich okolicznościach przyrody. Chciałabym, żeby świeciło słońce, było ciepło, a gdybyśmy poczekali, aż Adam wróci, zrzuciłabym parę kilo i wyglądałabym bosko. Ale z drugiej strony dobrze byłoby mieć w Ameryce męża, a nie narzeczonego. Chociaż z drugiej strony, jeśli będzie chciał wykręcić jakikolwiek numer, to zrobi to bez względu na to, czy jestem jego żoną, czy nie. I wtedy lepiej nie być żoną. Ale z drugiej strony przynajmniej raz w życiu kobiecie należy się szczęśliwe małżeństwo.
Przytulam się do mojego Niebieskiego, nikt nie patrzy, to i wstydzić się nie muszę. Obejmuje mnie ramieniem i milczymy sobie. Dobrze, że on nie wie, co ja myślę o tym cholernym, beznadziejnym, chorym pomyśle wyjazdu do tej cholernej Ameryki! Nienawidzę państw, które leżą daleko, na innych półkulach! Dlaczego Stany Zjednoczone nie graniczą z nami? Niechby sobie leżały w okolicach Słowacji, bardzo proszę, można skoczyć na dwa dni. Ale nie, oczywiście jak na złość, będą one odkryte daleko, przez idiotę Kolumba, co z żoną nie mógł wytrzymać i sobie pływał w poszukiwaniu atrakcji. I dlaczego nie pływał po Bałtyku i tam ich nie odkrył? Zawsze wszystko przeciwko mnie. Do diabła z takim urlopem, nasze ostatnie tygodnie razem, a my siedzimy jak te dupki nad zamarzającym morzem. Wszystko przeze mnie. Nie chcę, żebyś jechał, nie chcę – powtarzam w myślach. Nie jedź nigdzie!
– Wiesz co? – Adam przerywa moje rozmyślania. – Lepiej chodźmy do domu, zagramy w scrabble, niech ci będzie, a potem pójdziemy do tej knajpy, którą wypatrzyliśmy wczoraj wieczorem… Zjemy coś fajnego, łykniemy drinka i będziemy korzystać z tego, że jesteś my sami, dobrze? I może w końcu coś ustalimy…
Mam nadzieję, że te ustalenia będą dotyczyć seksu. Wczoraj po podróży padliśmy jak norki, nawet nie pamiętam, czy któreś powiedziało: „dobranoc kochanie”. Ja nie. Więc to niegłupi pomysł. Koca wytrzepać nie można, bo piasek przywarł na dobre. Mewy podnoszą się z trzepotem, zawsze myślałam, że to przyjemne małe ptaszki, z daleka nawet takie są, a z bliska – jednak Hitchcock.
Wróciliśmy do domku pani Ireny i zamiast zająć się czymś pożytecznym, natychmiast zasnęłam. Niebieski obudził mnie o szóstej, bo mu z głodu burczało w brzuchu.
W knajpie pusto, tylko przy stoliku w rogu siedzi jeden pan, przed nim piwo, a nad nim statek, który wbrew prawom natury wisi na jednej groźnej fali, w ogóle niezanurzony, bez ludzi, a w oddali szaleje burza.
Kelnerka przynosi karty, wyciągam rękę, ale ona wcale nam tych kart nie podaje, tylko uśmiecha się.
Lepiej ja zaproponuję, bo państwo nie wiecie, co tu jest dobre.
Jednak chcielibyśmy rzucić okiem w kartę – mówi Adam i patrzy na mnie triumfalnie, a kelnerka patrzy na niego z niedowierzaniem, wreszcie kładzie karty na stoliku.
– To już jak pan chce, tylko żeby potem nie było pretensji.
Sięgamy po menu. Zaczynam od drinków, bo czuję, że mi się to słusznie należy. Adam woła za kelnerką:
– Najpierw piwo dla mnie poproszę i gorącą herbatę!
Herbata jest, oczywiście, dla mnie. A niech tam. Czytam kartę alkoholi: Seks na plaży, We Dwoje, Czarne Pożądanie, Margerita, Uciekaj Kacu. Nie mam bladego pojęcia, co to są za alkohole, ale nie chcę marudzić. Przerzucam kartki. Golonka w piwie, omlet węgierski, warzywa duszone pod kołderką z sera – i tu zamazane, pierogi ruskie sztuk sześć…
Ja sobie zamówię gulasz węgierski – mówi Adam i odkłada kartę.
Ja golonkę – zbieram się na odwagę.
Czy można panią prosić?
Kelnerka pojawia się przy nas natychmiast, w pasie ma ze czterdzieści centymetrów, ale cała reszta jest obfita, niech się Lara Croft schowa, zazdroszczę jej natychmiast. Uśmiecha się do nas przyjaźnie.
– Słucham.
Ja poproszę golonkę. – Nie ma.
Jest – wskazuję palcem napis – golonka w piwie.
– Nie ma – mówi pogodnie kelnerka – mówiłam, że ja państwu doradzę, to państwo chcieli sami.