Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tymczasem cisza w pokoju zwiastowała klęskę podobną do tej, której doświadczyli ponad pół wieku temu canarinhos, nazywani wtedy zresztą inaczej. W jednej chwili Folegandros oddaliło się od Patera na niewyobrażalną odległość. Nadkomisarz, chcąc wstać, podniósł się zbyt gwałtownie i poczuł ból w żebrach. Z sykiem upadł na fotel. Marks i Prociw-Bury popatrzyli na niego z wyrzutem, jakby ten syk bólu był czymś niestosownym. Tylko Aleksandrowski nie zwrócił na to uwagi, ponieważ mocował się ze sznurkami aktówki, ozdobionej starym zaciekiem po wylanej kawie.

– Te cholerne sznurki – wściekał się Aleksandrowski, by po chwili wydać z siebie westchnienie ulgi: – No wreszcie… Sprawa wcale nie zaczyna się od zabójstwa w Krakowie. Zabójstwa, tak to nazwijmy, á la Kot.

Karol Kot… Pater przypomniał sobie, że kilka lat temu słyszał w radiu piosenkę jakiegoś polskiego zespołu o mordercy z Krakowa. Potem do studia zadzwoniła starsza, wyprowadzona z równowagi słuchaczka, która nie mogła zrozumieć, dlaczego na antenie pojawiają się artyści, których fascynuje przemoc. „Tego Kota”, skrzeczała do słuchawki, „to ja pamiętam. Chodziłyśmy wtedy całe w strachu. A jak się wyszło na ulicę, to się pod płaszcz wkładało tekturę albo aluminium, by obronić się w razie czego, to znaczy, w razie jak wampir zaatakuje”.

– Najpierw powiem – zabrał głos Aleksandrowski – jak ta sprawa w ogóle trafiła na moje biurko… Gdyby nie ja i moje historyczne zainteresowania, pewnie do dziś…

Pater skupił się na osie, która wleciała do pokoju. Jej gniewne bzyczenie bardziej go interesowało niż niepoślednia pewnie rola, jaką Aleksandrowski odegrał w tej zawikłanej sprawie. Bzyczenie owada narastało w głowie Patera i oddzielało go grubą ścianą od błyskotliwych wywodów i samozachwytów. Ta zapora nie była jednak na tyle gruba, aby wytłumić wszystko i przenieść Patera do wymarzonej krainy morza, skał, wina i oliwek. Dolatywały do niego strzępy zdań. „Jestem koordynatorem”. „Międzynarodowy projekt historyczny”. „Badanie modus operandi seryjnych morderców”.

Nagle przez ten nieszczelny filtr dobiegł zniecierpliwiony głos Prociw-Bury.

– Mam prośbę odnośnie do pańskiego modus narran-di - sapnęła z irytacją pani profesor. – Proszę pominąć swoje zasługi, które, jak wierzymy, są wiekopomne. Proszę pominąć też porządek pańskich działań, które doprowadziły pana do jakiegoś odkrycia. Proszę nam przedstawić tylko to, do czego pan doszedł dzięki swej żelaznej logice i ogromnej wiedzy. Ponieważ chodzi tu o seryjnego mordercę, proszę przedstawić nam serię jego zbrodni. Najlepiej w porządku chronologicznym.

– Tak jest, Jacek. – Marks nieoczekiwanie poparł języ-koznawczynię. – Mów wszystko od Adama i Ewy albo jak powiadali starożytni, od jajka, czyli od początku.

Paterowi jajko kojarzyło się tamtego dnia wyłącznie z grecką potrawą, o której opowiadała mu Joanna. Jajka w winie. Specjalność hotelu na Folegandros. Zajęty swoimi myślami, nie zauważył, że Aleksandrowski był najwyraźniej zbity z tropu. Przez pół minuty patrzył w milczeniu na Prociw-Bury. W jego spojrzeniu malowały się złość, bezradność i żal. Był bliski wybuchu. Językoznawczyni chuchała w szkła okularów, czyściła je niezbyt czystą chustką do nosa i uśmiechała się ironicznie. Kłótni zapobiegła osa, która ciężkim lotem ruszyła w stronę Aleksandrowskiego. Ten uderzył ją wierzchem dłoni mocno, a owad, odbity jak piłka, stuknął o szybę. Marks roześmiał się donośnie.

– No, dawaj, Jacek! – Klepnął go w ramię po przyjacielsku. – Wal po kolei. Zacznij od Katowic.

– Siódmego listopada – Aleksandrowski posłał pani profesor obrażone spojrzenie – siódmego listopada ubiegłego roku w Dąbrówce Małej, dzielnicy Katowic, zamordowano dwudziestotrzyletnią Annę Madziar. Została zatłuczona tępym narzędziem. Morderca następnie obnażył ofiarę i ułożył ją tak, by wyeksponować narządy płciowe… Identyczny mord został dokonany w Dąbrówce Małej czterdzieści dwa lata wcześniej, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym. – Pater usłyszał głos Aleksandrowskiego i poczuł, że znów zapada w letarg. – Zamordowana nazywała się Anna Mytzek. Była to pierwsza ofiara… Pierwsza ofiara… No może mi ktoś powie? Czyja pierwsza ofiara?

– Wampira Marchwickiego? – zapytała profesor Prociw-Bury.

– Tak jest! Dobrze! Odpowiedź na piątkę! – Aleksandrowski, odgrywając rolę nauczyciela stawiającego stopień pani profesor, wyraźnie się rozluźnił i rozpromienił. – Modus operandi w wypadku obu zabójstw, tego sprzed ponad czterdziestu laty i tego z ubiegłego roku, jest taki sam. Mało tego, w obu wypadkach imię ofiar jest to samo. Jest tylko poważna wątpliwość historyczna, czy Zdzisław Marchwicki rzeczywiście był „śląskim wampirem”, czy też został kozłem ofiarnym. Dla uproszczenia dalszego wykładu trzymajmy się jednak nazwiska „Marchwicki”.

Pater ocknął się i przypomniał sobie, że sprawie wampira grasującego po Górnym Śląsku i Zagłębiu nadano kryptonim „Anna”.

– Mało tego – ciągnął Aleksandrowski. – Ofiara Marchwickiego nazywała się Mytzek, ta dziewczyna – wskazał na zdjęcie, które wyjął z akt – Madziar. Obie na M…

– Oba nazwiska dwusylabowe – mruknął Pater.

– Dobrze, chłopcze! – Profesor Prociw-Bury uderzyła dłońmi w uda tak gwałtownie, że ponownie wprawiła w ruch wzór na podkolanówkach.

Marks zaśmiał się. Pater poczuł się, jakby był młodszy o dwadzieścia kilka lat i zdawał egzamin z gramatyki opisowej. Przypomniał sobie wymagającego, nieżyjącego już profesora, na którego pytania o argumenty i predykaty odpowiadał wtedy śpiewająco. Było to jedno z niewielu przyjemnych wspomnień, jakie Pater miał ze swojego nudnego studenckiego życia, dzielonego między koło naukowe a czytelnię.

– Szanowni państwo – Aleksandrowski był wniebowzięty zainteresowaniem, jakie wywołał – nie wszystko się zgadzało. Obie zbrodnie czymś się różniły… Naśladowca Marchwickiego pozostawił przy zwłokach Anny Madziar rysunek, którego nie było, że tak powiem, w oryginale. Ten oto rysunek… – Wykonał ruch ręką i na śliski laminat stołu narad pofrunęła kartka papieru.

Pater tępo patrzył na rysunek wykonany czerwonym atramentem. Autor nieudolnie naszkicował kontury ludzkiego ciała przepołowionego na wysokości brzucha. W tym miejscu rysownik postawił kilkanaście falistych kresek, ciągnących się w dół. Linie zwieńczone były kwiatostanami. Jakby jelita były łodygami. Rysunek okalał napis: „Nie ma święta bez pogrzebu”.

– A teraz następna zbrodnia. Pierwszy maja bieżącego roku. – Z uniesionym palcem i nastroszonymi nieco włosami Aleksandrowski przypominał teraz zapalonego naukowca, który poza swoją dziedziną świata nie widzi.

– Dokładnie tego dnia znaleziono w Warszawie siedemnastoletnią Weronikę Głuchowską. Brzuch zgwałconej dziewczyny był rozpruty i wylewały się z niego wnętrzności. Obok ciała leżał śrubokręt…

– Straszne! – Potężnym ciałem pani profesor wstrząsnął dreszcz – To musiał być potworny widok…

– Taki sam potworny widok – Aleksandrowski ściszył głos do szeptu, czym ponownie przykuł uwagę słuchaczy – wstrząsnął mieszkańcami Warszawy tego samego dnia, lecz czterdzieści dwa lata wcześniej, pierwszego maja 1965 roku. Tego dnia zostały znalezione zwłoki siedemnastoletniej Marii Gałązki. Dziewczyna została zgwałcona i rozcięta. Zbrodni tej dokonał seryjny morderca, niejaki Lucjan Staniak, zwany „Czerwonym Pająkiem”. Był on domorosłym malarzem, a jeden z jego obrazów przedstawiał wypatroszoną kobietę, z której brzucha wyrastają kwiaty. Obok był napis: „Nie ma święta bez pogrzebu”…

– Zaraz, zaraz, bo się pogubię. – Pani profesor była wyraźnie zainteresowana całą historią. – W listopadzie minionego roku mamy zbrodnię imitację á la Marchwicki, a w maju bieżącego roku mamy zbrodnię imitację á la Staniak, tak? Czyżby ich obu dokonał ten sam morderca naśladowca?

– To nie ulega wątpliwości – uśmiechnął się triumfalnie Aleksandrowski.

7
{"b":"269466","o":1}