Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Powodem nie była ani oparzona skóra policzków, której niewiele pomogły okłady z kwaśnego mleka, ani bolące żebra, ani potworna duchota, jaka panowała w jego szczelnie zamkniętym domku, ani nawet głupie komentarze Wielocha i Kuleszy na temat poczynań ludzi za oknem.

Powodem było urzędowe lub legitymacyjne zdjęcie, które leżało przed nim na stole. Młodzieniec na fotografii ubrany był w marynarkę i białą koszulę, zapiętą pod szyją. Miał krótko ścięte włosy. Marynarka źle na nim leżała i odstawała na karku. Usta wygięte były w lekkim uśmiechu. Pater przestał kontemplować zdjęcie i spojrzał na Wielocha i Kuleszę, którzy rozmawiali swobodnie, nie zdając sobie sprawy z nastroju ich szefa.

– Patrz, patrz – zaaferowany Wieloch ocierał pot z czoła. – Jak go atakuje ten skurwysyn, chce się dostać za sweter!

– Co to jest! – wrzasnął Pater, waląc otwartą dłonią w fotografię. – Co to ma być?!

Huk, jaki się rozległ w pokoju, natychmiast przerwał dyskusję aspirantów.

– Co wy mi tu przynosicie! – Pater syczał. – Jak chcecie znaleźć tę porcelanową laleczkę ze zdjęcia? Gdzie go chcecie szukać? Wśród ministrantów?

Kulesza i Pater milczeli.

– Nie wiecie, kogo szukamy? – Twarz Patera stała się rubinowa. – Nie grzecznego chłopczyka, który się słodko uśmiecha, ale wytatuowanego degenerata! Być może satanisty, zafascynowanego trupim rozkładem! Od dwóch dni szukacie aktualnego zdjęcia Traszki i co mi tu przynosicie? Zdjęcie komunijne? No to teraz posłuchajcie, co będziecie robić. Będziecie chodzić z tym zdjęciem po kempingach i pokazywać je wszystkim rockmanom i motocyklistom. Ich śmiech będzie waszą nagrodą.

– Szefie, to jedyne zdjęcie, jakie znaleźliśmy. – Wieloch spuścił wzrok jak skarcony uczeń. – To zdjęcie ze świadectwa maturalnego.

– Ten facet jest teraz starszy o mniej więcej dziesięć lat, ma długie włosy, brodę i tatuaże na rękach. I takie zdjęcie powinno przede mną leżeć! Od czego mamy komputerowców na komendzie? Dorobienie mu wąsów, brody i postarzenie go zajęłoby takiemu Robertowi Wolańskiemu trzy minuty! Trzy minuty!

– Wolański jest u chorej matki w Darłówku – wydukał Kulesza – a poza tym…

Urwał, widząc grymas na twarzy Patera. Ten wbił wściekły wzrok w Kuleszę. Trwało to jednak tylko chwilę. Nazwa miasta, wymieniona przez podwładnego, podziałała na Patera uspokajająco. Zdał sobie nagle sprawę, że Joanna Radziewicz, być może jedyna osoba zdolna zidentyfikować Traszkę, nie musi być wcale błagana o przyjazd do Władysławowa. Mógł tego po prostu od niej zażądać! A gdyby odmówiła, wystąpiłby do prokuratora o nakaz doprowadzenia! Odrzucił jednak tę myśl jako absurdalną. Przyjazd Joanny do Władysławowa w towarzystwie mundurowych byłby nieszczęściem, końcem jego wszelkich marzeń z nią związanych.

– Posłuchajcie, chłopaki. – Odchylił się na krześle. – Mamy działać szybko. Ale również skutecznie. A to gówno – wskazał na leżące na stole zdjęcie – jest nieskuteczne. Ono nie działa…

– A to zadziała? – zapytał Kulesza, wyciągając z torby kartkę papieru w przezroczystej koszulce.

– Portret pamięciowy… – Pater przyglądał się wizerunkowi długowłosego brodacza w czapce bejsbolówce.

– Tak, na podstawie opisu doktora Kwiecińskiego i urzędniczek z dziekanatu. Nawiasem mówiąc, pytały się o ciebie, szefie. Wspominają cię ciepło. Zwłaszcza ta ruda. Fajna laska…

– Ten portret jest sto razy lepszy. – Pater jakby nie usłyszał ostatniej uwagi Kuleszy. – Od maturalnego zdjęcia, bo ma mimo wszystko coś wspólnego z dzisiejszym wyglądem Traszki, o ile nie zgolił brody i nie ściął włosów. Ale to jedyna zaleta tego rysunku. Do identyfikacji jest w zasadzie bezużyteczny. Traszka wygląda na tym zdjęciu jak członek grupy ZZ Top. Czyli jak nikt.

Umilkł i zapatrzył się w okno. Szerszeniobójcy zwijali taśmę i wkładali swój sprzęt do bagażnika starego kadetta, nieprzepisowo tarasującego bramę wjazdową do ośrodka. Jeden z nich zbliżył się do samochodu Patera i postawił na masce rozpylacz ze sprayem.

– To końcówka, a panu może się jeszcze przydać! – krzyknął i machnął Paterowi ręką na pożegnanie.

Ten ledwie odpowiedział.

Wieloch opierał policzek na dłoni i przymykał oczy, jakby morzył go sen. Pater doskonale rozumiał ich frustrację. Co gorsza, podzielał ją. Ich pracy towarzyszyła nieustanna huśtawka nastrojów. Euforia przy dobrym tropie i zwątpienie, gdy okazywał się on fałszywy albo gdy pojawiała się przeszkoda, tyleż głupia, co nie do pokonania, jak choćby brak aktualnego zdjęcia poszukiwanego. Starzy policjanci potrafili radzić sobie z takimi przeszkodami nagłym zobojętnieniem – reakcją obronną wywoływaną ad hoc, na poczekaniu. Pater nie miał takich uzdolnień i mieć nie chciał. Na emeryturze nie będzie potrzebował sztucznych reakcji obronnych.

– Zdobędziemy aktualne zdjęcie Traszki! – Pater zdawał sobie sprawę, że w jego głosie pojawia się nienaturalny entuzjazm. – Rozumiecie? Zdobędziemy! Zaraz dzwonię do Starego, a ten rzuci na poszukiwanie aktualnej fotografii wszystkich ludzi, jakich ma do dyspozycji.

– A jeśli mimo to będzie klapa z tą fotką? – Kulesza ryzykował, że nastąpi kolejny gwałtowny wybuch Patera. – Co wtedy będzie? Nie chcę marudzić, ale zawsze mówił pan, to jest… Zawsze mówiłeś, szefie, że musimy znosić małe porażki w śledztwie, lecz zachować wiarę w sukces końcowy. Jest to racjonalne, bo uchroni nas…

– Dość – przerwał mu Pater – nie jestem ewangelistą, żeby mnie cytować! Jeśli nie znajdziemy jakiegoś dobrego zdjęcia, sprowadzi się tutaj pewną osobę, która dobrze zna Traszkę. I ja obejdę z nią wszystkie knajpy we Władku i w okolicach, z których dobiegać będzie muzyka. I w ten sposób go dorwiemy! A teraz jedziemy do Gdańska!

I wtedy zadzwoniła jego komórka. Pater długo słuchał, a potem wypowiedział jedno zdanie:

– Będę najpóźniej dziś wieczorem.

Otarł pot z czoła i spojrzał na swoich ludzi.

– To znaczy: wy jedziecie do Gdańska.

– A ty, szefie? – zapytał Wieloch.

– A ja lecę do Wrocławia.

27

Paterowi huczało w głowie od wycia silników. Ryk w samolocie, którym przyleciał na lotnisko im. Mikołaja Kopernika we Wrocławiu, był o wiele głośniejszy niż w tym, którym pokonał trasę Gdańsk-Warszawa. To była jedyna różnica między lotami, a poza tym same podobieństwa. W samolocie do Wrocławia nie było przyjemniej, wygodniej ani smaczniej niż w samolocie do Warszawy. I tu, i tu wszystko tak samo. Duchota, sztuczne uśmiechy stewardes, gliniaste ciastko w folii i pozbawiona smaku herbata w styropianowym kubku.

Pater miał tylko niewielką torbę z bielizną na zmianę, toteż nie zatrzymał się, tak jak inni, przy taśmociągu bagażowym, lecz ruszył szybko w stronę wyjścia. Już z daleka dostrzegł komisarza Jacka Brzyskiego z wrocławskiej Komendy Wojewódzkiej. Witając się ze swoim dawnym kolegą z letniego kursu językowego, zorganizowanego w Legionowie dwa lata temu przez Komendę Główną, zastanawiał się, czy on sam też się tak zmienił przez ten czas jak Jacek. Kolega wyraźnie przytył, a jego twarz nabrała barwy, którą kaszubski dziadek Patera nazywał „gorzelaną”. Nie zmieniło się tylko zamiłowanie Brzyskiego do lnianych ubrań – były one markowe i nieco pogniecione, lecz nie zanadto. Dokładnie tak, jak zalecały magazyny dla modnych mężczyzn, które zalegały w różnych poczekalniach.

Brzyski uściskał serdecznie kolegę z Gdańska i zadudnił dłońmi po jego plecach. Ruszyli do wyjścia.

Pater, słuchając opowieści Jacka o potwornych upałach panujących na Dolnym Śląsku, milczał i przyglądał się tłumowi zdenerwowanych i spoconych ludzi, którzy biegali wokół z telefonami komórkowymi przy uchu albo zaczepiali każdego, kogo brali za kogoś z obsługi lotniska.

Tak to jest z tymi tanimi liniami lotniczymi – powiedział Brzyski, widząc zdziwienie kolegi. – Tanie mięso psi jedzą. Jeden samolot do Irlandii wypadł, a na lotnisku ar-magedon. Wszyscy czekają na lot zastępczy, który miał się rozpocząć pół godziny temu. Samolotu zastępczego nie ma, a tu prawie rewolucja. Ja nie wiem, co tu będzie się działo podczas EURO 2012. Nie wyobrażam sobie tego. U was, w Gdańsku, chyba nie lepiej, co, Jarek?

29
{"b":"269466","o":1}