Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nagranie. Nagranie Mielnika. Rzadkie słowa.

„Mewka”. Wyraz żargonowy. Używany przez byłych cinkciarzy i byłych milicjantów.

Kaczanowski przy przesłuchaniu użył tego rzadkiego słowa. Za budynkiem baru Kaczanowskiego znaleziono Annę Seredę. Tego słowa użył też Sławomir Jodłowski w rozmowie z Mielnikiem. W jego barze widziano po raz ostatni Lisowską i Bagińską. Czy ma to jakiś związek? Jodłowski zna Kaczanowskiego? Może są kumplami? Przecież kolega powtarza słowa kolegi i jego językowe automatyzmy!

Pater znów wbiegł do hurtowni i do sekretariatu.

– Droga pani – uśmiechnął się promiennie do sekretarki. – Może mi pani pomóc? Czy pani jest z Władysławowa?

– Tak – odpowiedziała niepewnie.

– Czy Sławomir Jodłowski, szef baru „Amber”, jest państwa klientem?

– Tak, jest. – Sekretarka spojrzała bojaźliwie na drzwi gabinetu prezesa. Najwyraźniej była rozdarta, obawiając się i swojego pracodawcy, i policjanta.

– A Grzegorz Kaczanowski, szef baru na plaży we Władku, tego przy wejściu głównym?

– Też.

– Czy oni się przyjaźnią?

– Normalnie, pomagają sobie bo prowadzą podobny interes. Normalnie, kochają się.

– Słucham?! – Paterowi zakręciło się w głowie.

– To bracia. – Sekretarka rozejrzała się, jakby zdradzała wielką tajemnicę. – Chociaż po innym ojcu.

45

Paweł Bończak, znany bardziej jako „Mumia”, obudził się w samo południe. Nawet nie zamierzał nadwerężać swojej pamięci, by odtworzyć wypadki ubiegłej nocy. Wiedział, że będzie to daremne i może skutkować jedynie silnym bólem głowy. Ważne było nie to, co nabroił wczoraj, lecz to, co nabroi dziś. Ten aforyzm, powtarzany przez jego mentora, Pornosa, który wprowadzał go kilka lat temu w Gdańsku w świat handlu narkotykami, zawsze pozwalał Mumii pozbyć się moralnego kaca. Miewał go zresztą po pijaństwach niezwykle rzadko, a jeżeli już był przez niego dręczony, to tylko z jednego powodu: że przepuścił zbyt dużo pieniędzy.

Mumia wstał z trudem i oparł się o starą, rozchwianą meblościankę, która przedzielała na pół jedyny pokój w mieszkaniu, tworząc sypialną nyżę i pomieszczenie dzienne. To tam powlókł się noga za nogą i stanął przy oknie. Władysławowskie Osiedle Tysiąclecia Państwa Polskiego było jego letnią ojczyzną od kilku lat, a to wynajmowane co roku, skromnie urządzone mieszkanie – dobrą kwaterą. Było ono bardzo dyskretne, ponieważ nigdy w sezonie diler Mumia nie miał stałych sąsiadów, którzy mogliby stać się z jakichś względów podejrzliwi lub ciekawscy. Byli to bowiem letnicy, którzy zmieniali się jak w kalejdoskopie.

Mumia ukucnął i spojrzał pod parapet. Wciąż mógł zaufać swojemu instynktowi. Mimo wczorajszego upojenia przykleił tam taśmą – jak zwykle – małą skórzaną portmonetkę oraz fiolkę z tabletkami, których wczoraj nie udało mu się sprzedać. Otworzył jedno i drugie. W fiolce było kilka tabletek ze znakiem ying i yang, portmonetka była pusta.

Dilera ogarnęła chwilowa złość na swoją hojność. Strzępy wspomnień przelatywały mu przez głowę – a to typ w ciemnych okularach pije obok niego drinka, a to jakaś dziewczyna w nisko opuszczonych majtkach kiwa mu ręką z parkietu, a to wyżelowany młodzieniec w kiblu błaga go o tańszą działkę. Nie chciał tych wspomnień składać do kupy. Nadchodził dół. A on miał już dość tego doła. Obrócił się i uderzył pięścią w meblościankę. Pomogło.

Mumia zebrał myśli. Był wtorek, czyli dzień, w którym odbierał kasę od właściciela baru „Amber”. A zatem zaraz wszystko będzie dobrze. Dostanie kasę, napije się piwa, zje kebaba i poczeka na wieczór. Dół minie. Taki to już wakacyjny cykl. Niezawodny i bezpieczny. Mumia lubił powtarzalność sytuacji.

Poszedł do łazienki i oddał mocz. Potem usiadł na muszli i sięgnął do znajdującego się za nią schowka. Przeliczył liczbę pozostałych pastylek, zapalił papierosa i wybrał numer z komórki.

– Cześć, Rugby – powiedział. – Dzisiaj wtorek, mogę do ciebie przyjść po kasę?… Tak, zaraz… Wiem, że wpadam zawsze wieczorem, ale dzisiaj potrzebuję wcześniej… Dobra, dzięki… Jesteś u siebie, na zapleczu?… Okej, będę tam.

46

Pater wyszedł z hurtowni „Agnieszka” i zachowywał się jak pijany. Oparł się o chropowaty mur i zamyślony zsunął się po nim tak nisko, aż ukucnął. Było mu tu dobrze, w cieniu, w chłodzie bijącym od muru. Myślał. Powoli i precyzyjnie.

Sławomir Jodłowski. Brat Grzegorza Kaczanowskiego.

Bracia sobie pomagają, tak mówiła sekretarka z hurtowni.

Nikt mi nie pomaga oprócz żony, to mówił Kaczanowski.

Dlaczego Kaczanowski kłamał?

Jodłowskiego nagrano w Jelitkowie. W jego własnym barze, w którym widziano po raz ostatni Lisowską i Bagińską.

A obok baru jego brata we Władysławowie znaleziono dziewczynę z takim samym tatuażem jak Lisowska.

Bracia.

Pomagają sobie.

Każdy z nich bez wzbudzania podejrzeń mógł dostarczyć wózkiem dostawczym ciało Anny Seredy na plażę.

Jeden kryje drugiego.

To normalne – jak u braci.

Pater podniósł się z kucek.

– Bierzemy się za nich – powiedział do siebie i wyjął komórkę. – Tylko za którego najpierw?

Zanim zdążył wybrać numer, jego telefon zadzwonił.

– Chcesz wiedzieć, co z tym sanepidem u Jodłowskiego? – usłyszał głos Banasiuka.

– Tak – odparł.

– Jodłowski rok temu zapłacił karę – sapnął Banasiuk. – Za prowadzenie nielegalnej działalności na zapleczu swej knajpy. Kilkakrotnie się odwoływał, ale i tak przegrał z sanepidem.

– Taki był syf na tym zapleczu?

– Nie widziałeś tego zaplecza. A to prawdziwy salon.

– I co, Jodłowski prowadził burdel w tym salonie?

– Nie! – Banasiuk roześmiał się. – Burdel zniszczyłaby mu konkurencja. Coś znacznie spokojniejszego. Salon tatuażu.

Pater zamilkł. Zbyt szybkie tempo jak na niego. Jednego dnia dowiaduje się, że właściciel baru, w którym po raz ostatni widziano Lisowską i Bagińską, jest tatuatorem. I że był on tam również w przybliżonym czasie śmierci studentek. I że tropił go detektyw amator, ścigający mordercę obu dziewczyn. I że teraz kryje go z jakichś powodów jego przyrodni brat. Tego było zbyt wiele.

– Zasnąłeś tam, Jarek? – zapytał Banasiuk. – Chcesz coś jeszcze wiedzieć?

– Tak – wychrypiał Pater. – Chcę znać adres knajpy „Amber”. Tej z tym salonowym zapleczem.

– 47

Mumia zbliżył się do lokalu, z którego właścicielem o ksywie „Rugby” robił przez ostatni rok bardzo dobre interesy. Kiepsko go znał, ale to, co wiedział, wystarczało. Rugby był człowiekiem solidnym, który nigdy się nie targował i płacił w terminie. Przydomek zawdzięczał swej sportowej przeszłości – w młodości był rozgrywającym w drużynie rugbistów Ogniwa Sopot. To wzbudzało respekt, ale wcale nie musiało wróżyć dobrych interesów. Kiedy Mumia otrzymał od Pornosa namiar Rugby'ego, uśmiechnął się drwiąco. Wątpił, aby w knajpie rockowej, do której przychodzi towarzystwo przed czterdziestką, handel ecstasy był czymś opłacalnym. Po pierwszej wypłacie wiedział, że się mylił i co do wieku bywalców, i co do opłacalności. Tabletki nie szły tu wprawdzie tak szybko jak w stroboskopowych lokalach, ale sprzedawały się ciągle, w małych, lecz niezmiennych dawkach. A Mumia lubił niezmienność i sytuacje bez niespodzianek.

Dlatego zdziwił się nieprzyjemnie, kiedy drzwi od dobudówki, którą Rugby nazywał „zapleczem”, otworzył nie sam właściciel, lecz jakiś duży blondyn z rumieńcami na twarzy i rzadkimi kręconymi włosami. Mumia, zanim cokolwiek powiedział, spojrzał w głąb pokoju i ujrzał Rugby'ego siedzącego na krześle. Nad nim stało dwóch facetów.

Instynkt nigdy go jeszcze nie zawiódł. Mumia nic nie powiedział, lecz dobrze wymierzył. Blondyn dostał w grdykę. Chwycił się za gardło i upadł na kolana. Mumia był skacowany i wypalił poprzedniego dnia ze trzydzieści fajek, ale miał pewność, że nic go nie zatrzyma, a jego płuca będą pracowały jak u kenijskich długodystansowców.

40
{"b":"269466","o":1}