Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wpadł na jeszcze jeden pomysł. Wyjął telefon, by zlecić Kuleszy coś nowego, gdy rozległ się dźwięk połączenia.

– Myślałem, że zastanę pana we „Fregacie”. – Pater nie był pewien, czy w glosie komendanta Banasiuka pobrzmiewała drwina.

– Jestem na Alei Gwiazd Sportu. Przy Kazimierzu Deynie… Ma pan coś dla mnie?

– Nic, Myślałem, że o tym wszystkim pogadamy…

– Spotkajmy się przy „Fregacie”. Będę za pięć minut.

Poczuł przypływ energii i złości. Wiedział, co teraz nastąpi. Banasiuk będzie chciał postawić mu piwo i powiedzieć, że znalezienie śladów po zamordowanej dziewczynie jest mniej prawdopodobne niż trafienie kumulacji w Lotto. Że jego ludzie są odciągani od roboty. A w lipcu i sierpniu robota polega na tym, że do sennego dziesięciotysięcznego portu przyjeżdża stutysięczna tłuszcza, nad którą trzeba zapanować. By ludzie nie bili się o dziewczyny, kluby piłkarskie i z jakiegokolwiek innego powodu.

Pater po minucie znalazł się we „Fregacie”, podszedł do stojącego w cieniu auta i wrzucił laptopa do bagażnika. Był spokojny, że pod nienasłonecznioną blachą komputer się nie zagotuje. Kiedy zatrzaskiwał bagażnik, zobaczył przechodzącego przez bramę Banasiuka.

– Dzień dobry, cześć pracy! – zakrzyknął wesoło komendant.

– Idziemy – rzucił Pater, nie odpowiadając na powitanie.

– No i chwała Bogu. Bo pić się chce, a gorąco jak skurwysyn.

Pater zatrzymał się i popatrzył uważnie na komendanta.

– Nie. Nie idziemy na piwo. Idziemy na plażę. – Z kieszeni spodenek wyjął dwa zdjęcia. – Idziemy szukać tych, którzy znali Seredę. Obstawiam zakłady piłkarskie. I nos mi mówi, że tym razem będziemy mieli szczęście.

Ostatnie zdanie powiedział cicho. Jakby mówił do samego siebie.

Dwie godziny później miał dosyć poszukiwań.

Brnął przez piasek, starając się nie nadepnąć na czyjąś stopę lub rękę.

– Ostatnia próba – mruknął do siebie, spoglądając na trzyosobową rodzinę odgrodzoną od innych parawanem z napisem „Playboy”.

Podszedł i pochylił się ze zdjęciem nad łysiejącym mężczyzną w przeciwsłonecznych okularach przypominających narciarskie gogle. Zanim zdążył coś powiedzieć, usłyszał głos:

– Patrz, Krysiu. Kolejny niemowa chce nam przehandlować długopis albo breloczek.

– To go spław. Nie umiesz?

Mężczyzna podniósł się i chciał wstać, ale w tej samej chwili poczuł, jak masywne kolano, którego nie powstydziłby się Jerzy Gorgon, wbija się w jego klatkę piersiową. Potężny mężczyzna wciskał go w piach. Napastnik zdjął kolano z klatki piersiowej plażowicza i wciskał go teraz w piach swoją lewą ręką. Nacisk miał podobny skutek. Łysy leżał bez ruchu.

– Słuchaj no – sapnął Banasiuk, który pokazał, że mimo tuszy potrafi się szybko poruszać – znasz tę pannę? – Pokazał zdjęcie, a z drugiej kieszeni wyćwiczonym ruchem wyjął policyjną blachę.

– Ludzie, czego chcecie? – Łysy był przerażony.

Komendant wypuścił go ze swego uścisku. Teraz plażowicz wpatrywał się w zdjęcie i przecząco kręcił głową.

– Kurwa! – krzyknął nagle. – Ja już więcej do Władka nie przyjadę. Siedem lat temu chodzili po plaży i wypytywali o Kwaśniewskiego i tego ruskiego szpiega, a teraz…

Pater nie słuchał dalszego lamentu głowy rodziny. Jego uwagę przykuł ból w prawej stopie. Spojrzał pod nogi i zobaczył trzyletnie dziecko wbijające aluminiową łopatkę w jego kończynę.

Kwadrans później siedzieli z komendantem Banasiu-kiem na tarasie kawiarni Centralnego Ośrodka Sportu, a przed nimi stały dwie szklanki z piwem.

– Podziwiam pana, nadkomisarzu. – Banasiuk kolejny raz otarł pot z czoła. – Mnie by się nie chciało…

Pater milczał.

– Ostatni raz to ja byłem na plaży cztery lata temu – ciągnął Banasiuk. – Siódma rano, jeszcze dosyć pusto, a ja leżę i modlę się: „Byle nie kolonie, tylko nie kolonie”.

– I?

– I nie mija pół godziny, a wokół mnie dwa turnusy leżą. A takie dwa małe sukinsyny kopią plastikową butelkę z piaskiem. Myślałem, że jak złapię jednego z drugim, to łeb ukręcę.

Przerwał, by wziąć potężny łyk piwa.

– A dwie godziny później siedziałem spokojnie u siebie na werandzie i popijałem browar.

Pater ponuro wpatrywał się w pianę opadającą w szklance i pomyślał, że tym razem nos gracza kompletnie go zawiódł.

15

Zdążył wypić pół piwa, gdy zadzwonił Kulesza.

– Szefie, ale jaja! – W głosie podwładnego usłyszał ekscytację. – Dzwonili chłopaki z tartaku. Jechali tam niechętnie, ale powiedziałem im, że jeśli nawalą, ktoś z wojewódzkiej nogi im powyrywa.

– Zawsze można liczyć na twoją subtelność – cierpko zauważył Pater.

Cały entuzjazm, którym emanował jeszcze rano, uleciał niczym powietrze z przekłutego balonu. A poza tym, co tak naprawdę interesowała go sprawa ufoludka z tartaku? Miał tu, we Władysławowie, dosyć kłopotów.

– No i podobno tych dwóch wspólników całkiem pogubiło się w zeznaniach. Mają dać znać, gdy coś wyniknie.

– Masz coś jeszcze?

– Mam! – krzyknął Kulesza. – Porównaliśmy dwie róże. Tę z Jelitkowa i tę z Władka. Identiko! Te tatuaże zrobione są tą samą ręką. Mam odbitki zdjęć, byś mógł sam zobaczyć. I namierzyłem Zbynka „Karalucha”. Zrezygnował z prowadzenia salonu na Przymorzu. Teraz urzęduje w Oliwie. Czeka na ciebie dziś po południu. Powiedział – Kulesza zachichotał – że chętnie spotka się z kumplem z podstawówki, z którym grał w jednej drużynie piłkarskiej. Mieszka tam, gdzie mieszkał. Ponoć wiesz, gdzie to jest.

– Tyle że ja jestem od niego kilka lat starszy – mruknął Pater, przypominając sobie długonogiego, chudego jak wiór osobnika, który wykonywał slalom z piłką między obrońcami przeciwnej drużyny. – Ale wiem, gdzie mieszka.

Zanim się rozłączył, wydał Kuleszy jeszcze jedno polecenie.

– Znajdź w archiwum wszystkich seryjnych morderców, którzy chociaż raz zabili na Pomorzu. Nie… czekaj! Na całym Wybrzeżu. Zleć to zresztą komuś i powiedz mu, by się z tym pospieszył! A ty spotkasz się ze mną pod mieszkaniem Zbynka. To jest tam, gdzie był filipiński burdel.

Postanowił nie tracić czasu. Zaczynało się chmurzyć. Jeśli pogoda się popsuje, będzie jechał do Trójmiasta w gigantycznym korku. Odpalił opla, raz jeszcze spojrzał na adres i pierwszy raz tego dnia uśmiechnął się – na myśl o mieszkaniu Karalucha. Jednopiętrowy dom na ulicy opata Jacka Rybińskiego był dobrze znany gdańskiej policji. Kiedyś na parterze mieścił się tam burdel dla filipińskich marynarzy, oddających się uciechom w czasie, gdy ich statek cumował w stoczni remontowej. W pierwszej części budynku grał zespół dancingowy, a dziewczyny tańczyły na rurze, drugą przerobiono na rzeźnię, w której odbywał się ubój kóz. Filipińczycy prowadzący ten osobliwy przybytek zwykli gromadzić wnętrzności w kanciapie będącej ostatnią częścią parteru. Przeraźliwy smród, zakłócanie ciszy, bójki oraz pojedynki na noże były w domu na opata Rybińskiego normą, z którą pogodzili się nawet lokatorzy z kilku niewielkich mieszkań na pierwszym piętrze, wśród których – jak widać – wciąż znajdował się Zbynek „Karaluch”.

O piątej po południu Pater i Kulesza zapukali do mieszkania w Gdańsku-Oliwie. Otworzył im przeraźliwie chudy mężczyzna z siwymi włosami spiętymi w kucyk. Przez moment Pater miał nieodparte wrażenie, że Karaluch w środku lata ubrany jest w moro. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że jego dłonie, brzuch i klatkę piersiową pokrywają tatuaże, których liczba zawstydziłaby muzyków Red Hot Chili Peppers.

– Wejdźcie. – Karaluch przesunął nogą trzy deskorolki zastawiające drzwi.

Gdy weszli do pokoju, zobaczyli cały system przepierzeń z dziesiątków T-shirtów, które wisiały na sznurach poprowadzonych od szaf w stronę okna. Na koszulkach dominowały trupie czaszki, kościotrupy i podobizny rozmaitych monstrów.

– Zwinąłem interes na Przymorzu, wiesz gdzie, tam koło ściany wspinaczkowej – zwrócił się do Patera. – I teraz te koszulki tutaj muszą wisieć.

Nadkomisarz skinął głową. Jego wzrok był utkwiony w dwudziestolatku siedzącym przy stoliku pod oknem. Chłopak pochylony był nad czymś, co pochłaniało całą jego uwagę.

18
{"b":"269466","o":1}