Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W uszach Patera huczał pseudonim artystyczny „Rosenkreutz”. Rozdzielił go w myślach.

Rosen. Kreutz.

Róże. Krzyż.

Cztery lata temu. Jelitkowo. Tatuaż na lędźwiach Agnieszki Bagińskiej. Główka róży na zwieńczeniu krzyża. Taki sam tatuaż na ciele Anny Seredy we Władysławowie. A może i taki sam u Karoliny Lisowskiej, przykryty później starochińskim symbolem.

Róże i krzyż.

Miał całe ręce w tatuażach.

Róża. Krzyż. Tatuaż.

Przypomniał sobie, że czytał kiedyś o jakimś Rosen-kreutzu, który założył Bractwo Różanego Krzyża. Bractwo szukające eliksiru życia. Heavy metal, mistycyzm i alchemia. Wszystko się zgadzało.

– A teraz posłuchaj mnie uważnie, Joanno. Czy można by, przepraszam za wulgaryzm, określić tego gitarzystę mianem „pojeba”, cokolwiek by to oznaczało?

– Nie – odparła po chwili. – Wyglądał raczej na normalnego faceta. Chyba że te tatuaże…

– Czy któraś z twoich koleżanek przyjaźniła się z nim blisko. – Nabrał powietrza. – Czy uprawiała z nim seks?

– Nie, chyba żadna – odpowiedziała po dłuższej chwili. – On był dla nas niepoważnym gówniarzem. Wiesz, na piątym roku studiów wiele dziewczyn zakłada rodziny, chce zostać w Gdańsku, nie ma zamiaru wracać do swoich miasteczek i wiosek. Szukają konkretnego faceta, nie gościa w obcisłych spodenkach, który rzuca piórami po scenie. I czasami, niestety, źle na tym wychodzą…

– Jak wnioskuję z twojego opisu – Pater nie zwrócił nawet uwagi, że Joanna stara mu się coś opowiedzieć o swoim życiu – muzyka, którą grał, to był heavy metal?

– Tak, chyba tak – odpowiedziała ze znużeniem. – Mam już dość tej rozmowy.

– Nawet nie wiesz, jak mi pomogłaś, Asiu. – Pater zaczął się ubierać, trzymając telefon między obojczykiem a brodą. – Nie wiem, jak ci dziękować.

– Nie spytasz, czy z nim spałam?

Pater usiadł na rozbebeszonym łóżku. „Muszę wziąć prysznic”, pomyślał, „zanim się ubiorę. Muszę się ogolić, a nie mam żelu do golenia”.

– Przesłuchałeś świadka i chcesz już kończyć, co? Koniec rozmowy? A ja mam akurat dużo czasu, żeby pogadać.

– Przed chwilą chciałaś kończyć.

– No i co z tego? A teraz nie chcę!

– Przyjedź tu do mnie, proszę – powiedział, rozglądając się za spodniami.

– Masz na myśli słoneczny patrol we Władku? Nie wyglądasz jak David Hasselhoff. A nawet jesteś gorszym aktorem niż on. „Przyjedź tu, proszę” – przedrzeźniała go i przez chwilę czekała na jego reakcję.

Nie doczekała się. Nadkomisarz zamilkł. Czuł się tak, jakby w przełyku utkwił mu kamień, zatykał dech i odbierał mowę. „Nie chce mi się z tobą gadać”, przemknęło mu przez głowę. Po kilkunastu sekundach rozłączyła się.

Pater patrzył na szerszenia, który po drugiej stronie okna tłukł się pod eternitowym okapem. Nie był zły na kobietę. Nie myślał wówczas o niej.

22

Jechał ulicą Dębową, mijając poniemieckie wille, których jest sporo w tej dzielnicy Gdańska. Po chwili wille się skończyły i po obu stronach drogi pojawiły się dziko rosnące chaszcze. Ciągnęły się one prawie do końca ulicy, gdzie stały betonowe i oszklone segmenty niedawno wybudowanego gmachu Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej. Zatrzymał astrę na parkingu i spojrzał w swoje odbicie w lusterku. Nie wyglądał najlepiej. Jego pociągła twarz była czerwona i jakby obrzmiała. „Cholerne słońce”, pomyślał, „od rana przypalało mi twarz, zatrzymało wodę w organizmie i pewnie stąd takie napompowane policzki. Muszę o to zapytać Kwiecińskiego”.

Wszedł do oszklonej poczekalni, nad którą wysuwała się potężna bryła sali wykładowej. Podszedł do recepcji. Przy błyszczącej ladzie stał wysoki młody człowiek i gorączkowo tłumaczył coś portierce, pani Wandzie, doskonale znanej Paterowi. Przesuwał przy tym swój indeks w jej stronę, ta zaś natychmiast go odsuwała.

– Jak pan ma czelność – oburzała się portierka – przychodzić tu po wpis! Pan doktor jest teraz zajęty! Może ma przerwać sekcję, żeby panu wpisać zaliczenie?

– Naprawdę, bardzo panią proszę. – Student miał pokorną minę. – Wyjeżdżam za granicę na trzy miesiące do pracy, mam małe dziecko, niedługo odlatuje mój samolot… Naprawdę nie może pani przekazać mojego indeksu panu doktorowi Kwiecińskiemu? To tylko wpis! Jutro indeks odbierze moja żona!

– A co pan sobie myśli?! – Pani Wanda podniosła głos.

– A co będzie, jak indeks zginie? To dokument państwowy! Może ja później będę za to odpowiadać?

Pani Wanda sapnęła z oburzeniem i spojrzała z niechęcią na Patera.

– A pan do kogo? – zapytała, nie zmieniając tonu, i zanim Pater zdążył odpowiedzieć, wskazała długim artretycznym palcem na schody prowadzące na piętro.

– Gabinet lekarski dla osób pokrzywdzonych i poszkodowanych czynny w wakacje dopiero od pierwszej. Pan na obdukcję?

– Nie poznaje mnie pani, pani Wandziu? – Pater dotknął swojego rozpalonego czoła. – Ja do doktora Kwiecińskiego. Trochę się niechcący opaliłem.

– Ach, pan nadkomisarz! – Portierka rozpromieniła się. – Proszę, proszę, doktor jest przy sekcji. Może pan iść teraz, ale radzę poczekać. Dzisiaj doktor ma bardzo nieprzyjemnego zimnego pacjenta.

– Pacjent niezbyt higieniczny? – uśmiechnął się Pater.

– Ostrzegam, nadkomisarzu – pani Wanda roześmiała się – oj, śmierdziuszek, śmierdziuszek!

Pater ruszył w stronę korytarza prowadzącego do klimatyzowanych pomieszczeń prosektoryjnych.

Na szczęście nie było mu dane poznać woni wydzielanej przez zwłoki, nazwane przez panią Wandę „śmierdziuszkiem”. Doktor Kwieciński skończył bowiem sekcję i siedział w swoim gabinecie, popijając kawę ze szklanki umieszczonej w wiklinowym koszyku. Patera zawsze zdumiewało to uparte przyzwyczajenie przyjaciela do symbolu peerelowskich kawiarń. Teraz wszyscy dokoła pili kawę rozpuszczalną albo z ekspresu, w kubkach lub w filiżankach, a Kwieciński niezmiennie zalewał wrzątkiem kawowy proszek i mieszał cukier aluminiową łyżką, stukając nią o ściany szklanki. Tak też czynił i teraz: lewą ręką mieszał cukier, prawą wpisywał zaliczenie w indeksie podsuniętym mu przez Patera. Postawił zamaszysty podpis obok oceny dostatecznej i rozciągnął się mocno, aż zatrzeszczało krzesło.

– Zmęczony? – zapytał Pater. – Grałeś wczoraj w lotki?

– Grałem, ale co to była za gra! Coś ci powiem. Miałem właśnie stówę do skończenia, a Ponury, znasz Ponurego…

– Gdybyś palił „Klubowe” – przerwał mu Pater, który o lotkach nie chciał nawet słyszeć – a z głośników leciałaby Sade, pomyślałbym, że czas się cofnął o piętnaście lat, kiedy zaczynałem krótką i nieudaną karierę pedagogiczną. Tak właśnie było w pokoju nauczycielskim: „Klubowe”, kawa naturalna, stukot łyżeczek i Sade z głośników. Dyrektor podstawówki kazał puszczać dzieciakom przez radiowęzeł. Na okrągło przez tydzień. Lubił ją.

– Teraz, jak czujesz, palę marlboro, a leci coś lepszego. – Kwieciński był najwyraźniej nie w humorze. – Co ci się stało? Zasnąłeś na plaży w pełnym słońcu?

– Nie na plaży. – Pater z przyjemnością słuchał przeplatanki głosów na suicie Yesów Awaken. - Nie zasunąłem zasłon i słońce od rana świeciło mi w twarz.

– Jak twoje żebra?

– Już lepiej. – Nadkomisarz stuknął się palcem pod sercem i spoważniał. – Słuchaj, Paweł, być może trafiłem na ślad podejrzanego. Spotkałeś się kiedyś ze studentem Akademii Medycznej, który by się szczególnie interesował sekcją zwłok, trupami et cetera? Który by się starał jak najczęściej uczestniczyć w autopsji, mimo że nie miałby takiego obowiązku. Dodajmy jeszcze, że to zainteresowanie nie miałoby charakteru… ja wiem, naukowego, poznawczego… To zainteresowanie byłoby jakąś niezdrową fascynacją… Spotkałeś takiego studenta?

– Muszę się zastanowić – odpowiedział Kwieciński. – To duża odpowiedzialność rzucić na kogoś podejrzenie. Co masz na myśli, mówiąc „niezdrowa fascynacja”?

– Słuchaj, nie będę się teraz bawił w definicje leksyko-graficzne! Twoja pierwsza intuicja. Był ktoś taki czy nie?

25
{"b":"269466","o":1}