– No jasne! – Odwzajemnił jej uśmiech i wszedł za ladę, do kobiecego, biurowego, uporządkowanego świata.
– Monika! – zawołała pani Jola do rudowłosej. – Najpierw sprawdź to w archiwum, wiesz, tym na płycie… Może tam coś jest! Po co mamy przerzucać papiery, jak jest na płycie?
– Na płycie? – zdziwił się Pater.
– Tak – odpowiedziała Monika. – Wie pan, archiwizujemy te podania, które mogą się przydać w sprawach cywilnych przeciwko uczelni. O urlopy dziekańskie, o przedłużenie sesji, pokwitowania odbioru dokumentów. Mieliśmy już kiedyś taki przypadek…
Pater nie słuchał, lecz obserwował trzy kobiety. We wszystkie wstąpiła jakaś niewytłumaczalna energia. To prawda, że był jedynym interesantem w dziekanacie, w dodatku policjantem, i już samo to mogło dla urzędniczek stanowić jakąś rozrywkę w nudny lipcowy dzień. „A może jednak jestem interesujący”, zastanawiał się Pater, zerkając na rudowłosą Monikę, „może to moja profesja jest sposobem na zdobycie kobiety?” Klepnął się w czoło, jakby sam siebie zganił za głupotę. Jak wielkim wabikiem dla kobiety może być jego zawód, najlepiej mu uświadamiały comiesięczne wyciągi z konta.
– Jak zrezygnował ze studiów, to jego papierów, na przykład odpisu świadectwa maturalnego, u nas już nie ma – poinformowała Patera trzecia urzędniczka, farbowana blondyna po czterdziestce. – Jak ktoś odchodzi, to wszystko mu się oddaje.
– A jakieś zdjęcie? – zapytał Pater.
– Żadne u nas nie zostaje.
– Mam! – zawołała pani Monika. – Mam! Traszka! Pamiętacie, dziewczyny? Filip Traszka!
– No pewnie – zawtórowała jej Jola. – Jakie podanie znalazłaś na płycie?
– O przedłużenie sesji. Z września dwa tysiące drugiego. „Z powodu choroby mamy”, znamy takie wytłumaczenia! Uczyć mu się nie chciało, a tu niby choroba. – Monika śmiała się, pokazując równe białe zęby.
– Jest tam jakiś adres? – Pater nie mógł się powstrzymać, aby nie zbliżyć się do Moniki i nie spojrzeć jej przez ramię w ekran komputera.
– Jest, panie nadkomisarzu. Ale proszę się nie gorączkować. Już drukuję panu to podanie z adresem.
– Może czeresienkę? – zapytała pani Jola, wyciągając w stronę Patera koszyk.
Ten chętnie wziął dwie czereśnie i podziękował. Zabrzęczała drukarka i Pater dostał wydruk podania.
– Bardzo mi panie pomogły. – Pater uśmiechnął się z czereśnią w ustach. – Dziękuję! A pani najbardziej, pani Moniko!
Urzędniczki pożegnały go uśmiechem, a rudowłosa Monika nawet mu pomachała.
Jadąc szeroką aleją Zwycięstwa, Pater zatelefonował do Wielocha i Kuleszy, łamiąc w ten sposób, tego dnia już po raz drugi zresztą, przepisy ruchu drogowego. Kazał swoim ludziom przyjechać natychmiast do Gdańska i zdobyć zdjęcie Filipa Traszki. Potem się rozłączył i zjadł drugą czereśnię. Była znakomita. Zupełnie nie pojmował, dlaczego w swoich latach studenckich tak bardzo nie lubił urzędniczek z dziekanatu. „Lata współpracy z takimi ponurakami jak ja”, pomyślał, „nauczyły je pewnej szorstkości”.
Ponownie zadzwonił do Kuleszy i poprosił o telefon do komisarza Aleksandrowskiego. Pamiętał, że po pierwszym spotkaniu w gabinecie Cichowskiego dostał namiary na wszystkich członków wunderteamu, którego miał być istotną częścią. Równie szybko mejle z telefonami wyrzucił wtedy do kosza. Co mógł go interesować Aleksandrowski albo Marks? Po co ich nazwiska miały być mu potrzebne? Kilka minut później w telefonie wyświetliła mu się wizytówka specjalisty od dawnych seryjnych zbrodni. Wybrał numer.
– Mam pytanie dotyczące naszego Naśladowcy – powiedział Pater, gdy już ponarzekali na przełożonych, którzy pozbawili ich zasłużonych urlopów. – Czy przy tych morderstwach pojawiło się gdzieś nazwisko Filipa Traszki? Może gdzieś zupełnie przypadkiem?
– Nie przypominam sobie. – Aleksandrowski w jednej chwili spoważniał. – A co? Złapałeś jakiś ślad?
– Nie. Raczej nie. Szukam po omacku. Sprawdzam, co się da.
Pater miał niespecjalne wyrzuty sumienia z powodu swojego kłamstwa. Rozłączył się i uśmiechnął do samego siebie. Już nie błądził po omacku. Wreszcie zaczął sprzyjać mu los. Nadkomisarz postanowił spróbować dziś swoich sił w punkcie zakładów bukmacherskich na Kartuskiej.
24
Bez większego trudu odnalazł blok, w którym mieszkał Traszka. A właściwie – Krystian Rosenkreutz. Odrapany, czteropiętrowy blok na ulicy Morskiej w Gdyni, znajdujący się nieopodal dworca kolejowego, nie różnił się od budynków, które Pater znał ze swojego Przymorza. Odnalazł klatkę i obliczył, że mieszkanie Traszków powinno znajdować się na ostatnim piętrze.
Między pierwszym a drugim piętrem na Patera czekała niespodzianka. Schody tarasował mężczyzna obdarzony sumiastym wąsem. Łysienie plackowate uczyniło już nieubłagane postępy, a w centralnym punkcie łysiny tkwił olbrzymi fioletowy siniak. Obok mężczyzny leżała butelka taniego wina, potocznie zwanego „pokemonem”.
Pater zawahał się, po czym postanowił przejść przy ścianie bokiem, gdy coś go zatrzymało. Zobaczył, że ręka wąsacza wczepiła się w jego jasne spodnie. Mężczyzna coś zabełkotał i skierował nieprzytomne spojrzenie na twarz nadkomisarza.
– Nie mam drobnych – mruknął Pater i nogą odepchnął natręta. Wdrapał się na czwarte piętro, otarł pot z czoła i zadzwonił do drzwi.
Po chwili wiedział już, że źle trafił. Kobieta, która mu otworzyła, drgnęła, gdy pokazał legitymację, bez słowa wpuściła go do mieszkania i wprowadziła do pokoju.
– Zaraz przyjdę do pana – powiedziała. Odwróciła się i znikła.
„To nie jest mieszkanie mordercy”, pomyślał.
Owszem, policja już tu bywała. Świadczy o tym reakcja kobiety, a właściwie jej brak. Brak natarczywych pytań: „co się stało” i „pan w jakiej sprawie?”, oraz odruchowego sprawdzania policyjnych dokumentów. Zamiast tego Pater napotkał cichą rezygnację.
Ale to nie było mieszkanie mordercy. Ani mieszkanie kogoś, kto gra heavy metal. Żadnych widocznych manifestacji młodzieńczości i witalności. W ciasnym pokoju wisiało mnóstwo paprotek w doniczkach. Pater poczuł lęk, że zaraz którąś nieostrożnie strąci na ziemię.
Na ścianie dostrzegł dyplom wypełniony ozdobnym liternictwem. Podszedł bliżej i przeczytał. Nie. To nie był dyplom. To papieskie błogosławieństwo. „Ojciec Święty Jan Paweł II udziela całym sercem Apostolskiego Błogosławieństwa dla Jana i Jadwigi Gąsior, wyzywając obfitości łask Bożych”.
Skrzywił się, i to nie z powodu błędów gramatycznych. Przeczucie go nie zawiodło.
– Czy coś się stało? – usłyszał za plecami głos.
– Czy to mieszkanie państwa Traszków? – zapytał.
– Już tu nie mieszkają. – W głosie kobiety wyczuł ulgę. – Będą ze trzy lata.
– Próbuję skontaktować się z synem państwa Traszków, Filipem. – Pater wpatrywał się w kobietę. – Wie pani, gdzie teraz mieszkają? Albo gdzie Filip mieszka?
– Ja ich na oczy nie widziałam. A o tym Filipie to sąsiedzi straszne historie opowiadali i dziękowali Bogu – popatrzyła na wiszące na ścianie błogosławieństwo – że tamci już tu nie mieszkają.
– Wie pani, dokąd się wyprowadzili?
Przecząco pokręciła głową.
– A może sąsiedzi będą wiedzieć?
– Pan zapyta. Ale z tego, co wiem, Traszków nikt tu nie lubił. A zwłaszcza ich syna.
– Dlaczego?
– Bo to był jakiś narkoman z długimi włosami i tatuażami. W dodatku jakiś… jakiś… szatanista. Tak… Właśnie tak mówili.
– I naprawdę pani nie wie…
– Nie – przerwała. – Ja nawet własnego chłopa nie mogę znaleźć, a co dopiero jakiegoś Traszkę!
Pater raz jeszcze spojrzał na błogosławieństwo między paprotkami.
– Czy pani mąż ma może czarny sumiasty wąs i – pogładził się po czubku głowy – łysinę?
– Tak. A bo co? – zapytała cicho.
– No to leży na schodach znieczulony jakimś winem. Między pierwszym a drugim piętrem.
– No to niech leży, ochlapus jeden – warknęła kobieta. – Co to ja pomoc społeczna jestem?
Nie odpowiedział. Raz jeszcze rzucił okiem na wiszące na ścianie błogosławieństwo i wyszedł.