Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zabijesz go! – wrzasnął Pater i w tej samej chwili poczuł, jak lodowata fala rzuca go na pokład.

39

Była siódma trzydzieści, gdy Pater, stojąc na ugiętych nogach, przytrzymywał się relingu. Jego twarz przybrała jasnozielony odcień, a ciałem wstrząsały skurcze.

– Napij się wódki. – Wieloch stanął obok z plastikowym kubkiem wypełnionym przezroczystym płynem. – Ciepła, bo ciepła, ale tak oszukasz błędnik. I nie patrz na fale, ale na linię horyzontu. Trochę dziś kołysze na Bałtyku, jest piątka, a to – wskazał na kuter – to jest łupinka.

– Piątka? – wydusił Pater.

– Pięć w skali Beauforta.

Pater odwrócił się gwałtownie, zamknął oczy i wypił wódkę. Czuł, jak ciepły alkohol masuje mu żołądek i brzuch. Podszedł do Traszki, który leżał na wznak. Z kącików ust chłopaka spływała wzdłuż szyi stróżka wymiocin. Kolejna fala zalała twarz chłopaka, który szarpnął głową.

– Nie przedłużajmy tego, Filip – szepnął Pater. – Porozmawiajmy o tych dziewczynach. Inaczej… inaczej cię po prostu zabiję.

– A jeśli powiem, jak było? – głos Traszki zmieszał się z piskiem ptaków.

– Wtedy będziesz żył… I będziesz miał szansę stanąć przed sądem.

Ciałem Traszki znów wstrząsnęły torsje. Wieloch otwartą dłonią uderzył go w twarz. Żółta plama niebezpiecznie zbliżyła się do buta Patera.

– Dobra, powiem – wyszeptał Traszka.

– Nie. To ja ci powiem. – Pater otarł oczy. – Zabiłeś najpierw te dwie w Jelitkowie. Cztery lata temu. Latem dwa tysiące trzeciego. A teraz powtórzyłeś to samo we Władysławowie. Widziano cię z tą dziewczyną na imprezie w Kamieńskich Błotach. Poza tym… poza tym – Pater poczuł skurcz w żołądku – tatuaże. Róże jak Rosenkreutz. I krzyż. Ale to nie krzyż. To stylizowana litera T, prawda. T jak Traszka…

Ruszył w stronę burty i przechylił się przez reling.

– Niepotrzebnie pan zanęca, nadkomisarzu – usłyszał głos Kuleszy. – Woda i tak wszystko zmyje.

Dźwięk, którego się nie spodziewali, sprawił, że odwrócili się. W pierwszym odruchu Pater pomyślał, że Filip Traszka zwariował. Chłopak śmiał się histerycznie, przetaczając się z boku na bok, jakby wykonywał jakieś ćwiczenie gimnastyczne. Wieloch chwycił za plastikowy kubełek, ale Pater był szybszy.

– Co cię tak śmieszy, skurwysynu? – zapytał.

Traszka zmrużył oczy.

– Ty mnie śmieszysz, tani pojebie! A wiesz dlaczego, ty Brudny, Zarzygany Harry? Bo nikogo nie zabiłem! – krzyczał. – Całe lato dwa tysiące trzeciego graliśmy w Szwecji. Możecie sprawdzić! Legalne kontrakty! I fajne chętne blondynki! Więc mam w dupie was i wasze Jelitkowo! – Zaczął poruszać się niczym kołyska.

– O żeż ty gnoju… – Wieloch złapał Traszkę za gardło i zaczął potrząsać jego szyją, aż rozległ się charkot.

Pater i Kulesza chwycili Wielocha za nadgarstki.

– Zostaw go! – warknął Pater.

– Chcesz zostawić ślady? – wtrącił się Kulesza. – Obdukcja, skarga i będziemy ugotowani!

We trzech klęczeli nad Traszką, a każdy z nich uczucia miał wypisane na twarzy. Dla Wielocha Traszka był zbytecznym balastem, którego należało pozbyć się z kutra. W głowie Patera poczucie triumfu powoli przeistaczało się w rozpacz. Jelitkowo. Czyżby znowu fałszywy trop? Cała nadzieja w tym, że Traszka bezczelnie kłamie. Kulesza chciał, by ta wyprawa na połów ryb, jak oficjalnie podano w bosmanacie, wreszcie się zakończyła.

– I jeszcze Mielnik. – Pater otwartą dłonią uderzył Traszkę w policzek. – Jego też musiałeś zabić, bo odkrył twoją tajemnicę, co?

Nie usłyszał odpowiedzi. Filip Traszka kolejny raz tego poranka stracił przytomność.

40

O dziewiątej na nabrzeżu czekał na nich radiowóz. Policjant przysłany przez Banasiuka patrzył ze zdziwieniem na mężczyznę mokrego od stóp do głów. Ale chłopak, którego prowadzili policjanci, wyglądał jeszcze gorzej. Miał zlepione wodą i wymiocinami włosy, a pod oczami głębokie cienie. Wyglądał jak zombie z Nocy żywych trupów lub jak Alice Cooper na pięć minut przed występem.

– Zabierzcie go do aresztu Komendy Wojewódzkiej. – Pater spojrzał na Kuleszę.

– Za to, co zwykle?

– Za to, co zwykle. Czynna napaść na funkcjonariusza. Ale poza tym handel narkotykami. Przycisnę kogo trzeba na Karwieńskich Błotach – dodał, gdy zobaczył zdziwione spojrzenie podwładnego.

– A Jelitkowo?

– Sprawdź to jego alibi. Tak szybko, jak to możliwe. Weź kogoś, kto dobrze mówi po angielsku, i dogadaj się ze Szwedami.

– To trochę potrwa. Wiesz, jacy są Szwedzi…

– Przypomnij im, że to ostatnio my znaleźliśmy faceta, który biegał z nożem na promie z Ystad. Po tej akcji powinniśmy mieć wśród wikingów kilku dobrych znajomych.

Godzinę później wiedział już, że akcja z Traszką była wielką pomyłką. Wtedy to Kulesza przyniósł hiobowe wieści.

– Skontaktowaliśmy się ze Szwedami. Trzeba przyznać, że wikingowie działają nadzwyczaj sprawnie. Podobno urząd zatrudnienia w Uppsali ma przysłać jakieś papiery, ale jeszcze ich nie mamy.

– A co z zabójstwem Seredy? Co robił wtedy?

– Niestety pudło. Grał w Krakowie. Jest taki facet, Wódz, który organizuje koncerty, dał mi całą rozpiskę występów tego Rosenkreutza. I jest czarno na białym. Traszka nie mógł zabić Seredy. I co teraz?

Pater milczał.

– Przygotuj mi tę rozpiskę. A Rosenkreutza nie zwalniajcie. Wyślij kogoś na Karwieńskie Błota do młodego Czosnyka. Niech opowie coś więcej o tym Rosenkreutzu i uprawianej przez niego dilerce. Powołajcie się na mnie. Młody Czosnyk jest dla mnie dość łaskawy – dodał z ironią.

– Szefie, ja się pytam, co teraz z nami. Przetrzymaliśmy gościa i jeszcze daliśmy mu niezły wycisk. Już w samochodzie, gdy go wieźliśmy, zapowiedział, że nas zaskarży.

Pater odkaszlnął. Poczuł ból w mostku. Wymioty na kutrze sprawiły, że czuł się jak po gigantycznym wysiłku fizycznym. Po raz pierwszy od lat czuł, że ma zakwasy.

– Nie martw się. Jakby co wezmę wszystko na siebie.

Was nie ruszą. To w końcu ja jestem wodzem.

41

O jedenastej w restauracji hotelu „Rejs” goście krążyli wokół szwedzkiego stołu. Nakładali sobie na talerze płatki wędlin, usypywali na nich fale jajecznicy, a z boku upychali gorące parówki lub jajka pokryte majonezem. Jedni czynili to zachłannie, inni dyskretnie, jeszcze inni prowokacyjnie. Jakby chcieli wszystkim pokazać, że mają zamiar najeść się na cały dzień. „Zapłaciłem, to jem”, mówiły miny wielu gości.

Joanna Radziewicz należała do ludzi, którzy śniadanie uważali za czynność intymną i nie lubili jej dzielić z nieznajomymi. Dlatego zwykle siadała w kącie, najlepiej przy podwójnym stoliku. Szybko wypijała kawę i zjadała płatki śniadaniowe z mlekiem lub jogurtem. Nie znosiła, kiedy ktoś się do niej przysiadał i usiłował nawiązać rozmowę. Była wtedy małomówna i opryskliwa. I tym razem siedziała przy oknie, tyłem do wejścia, i całą swoją uwagę poświęcała filiżance kawy.

Drgnęła, kiedy naprzeciwko niej usiadł Pater. Był świeżo ogolony, a jego rumień posłoneczny nieco zbladł. W czarnym T-shircie, jasnych sportowych spodniach i w miękkich mokasynach na gołych stopach wyglądał jak zadowolony z siebie wczasowicz. Pachniał dobrą wodą toaletową. Położył przed nią bukiet róż. W jednej chwili dostrzegła cienie pod jego oczami. Wyglądał jak człowiek, który dobrze dobranym sportowym strojem chce desperacko ukryć zmęczenie i zniechęcenie.

– Obiecałem przynieść ci kwiaty.

– Nie musisz mi przypominać, jak wspaniale dotrzymujesz swych obietnic! – Uniosła głowę i stwierdziła, że kilka osób przygląda im się z uśmiechem. Wśród nich była kelnerka, która przy wejściu zapisywała numery pokojów wchodzących gości. – Nie sądziłam, że każdy może tu tak sobie po prostu wejść i zjeść śniadanie! Nie widzisz, że mi przeszkadzasz?

– Ta kelnerka przy wejściu – Pater udał, że nie słyszy ostatniego pytania – jest bardzo wyrozumiała. Poprosiłem ją i to wszystko. Podobają ci się te kwiaty?

36
{"b":"269466","o":1}