Czuł, że treść mejla ma jakiś związek z prywatnym śledztwem prowadzonym przez nauczyciela wychowania technicznego. Gralak. Asystent Prociw-Bury. On też powiedział coś ważnego.
Skojarzenia przelatywały mu przez głowę z szybkością skreczy wykonywanych przez didżejów.
„I kto to wie prócz mnie”. Rytm jambiczny. Muzyka.
Otworzył drzwi i wybiegł na korytarz. Chwilę później był już na parkingu przy samochodzie. Razem z podaniem przywiózł teczkę z materiałami Mielnika. Między wycinkami z gazet i notatkami nauczyciela znajdowała się kaseta. „Jak to dobrze, że Joanna nie wzięła tych kluczyków”, pomyślał.
Wbiegł na górę i drżącymi rękami włączył dyktafon. Usłyszał szum kasety i znajome nagranie.
Mielnik (cicho i wyraźnie): Bar „Plażowy” w Jelitkowie, dnia czwartego lipca dwa tysiące szóstego. Tu Karolinę Lisowską i Agnieszkę Bagińską widziano po raz ostatni.
Gwar rozmów, szczękanie butelek, w oddali uderzenie w talerze perkusji, jakiś znany Paterowi gitarowy riff.
Mielnik (głos zniekształcony przez alkohol): Siema,
stary!
Tubalny głos: Cześć! Co podać?
Mielnik: Daj jeeeednego żywca!
Cisza. Odgłos stuknięcia. Potem dźwięk wsysania piany.
Mielnik: Uch, kurwa, tego było mi trzeba!
Tubalny głos: Pij na zdrowie!
Cisza, milczenie. W głębi zespół próbuje instrumenty.
„No, dalej”, pomyślał Pater. „To nie to. To nie ten fragment”.
Mielnik: Kuźwa, ale u was są laski! Te, ale fajna
dupa!
Tubalny glos: E tam, fajna! Przyjdź tu za parę godzin,
to dopiero zobaczysz fajne dupy! (nieco ciszej) Co
ty tak się podniecasz, chłopie? To najczęściej zwykle
„mewki”.
Mielnik: Mewki?
Tubalny głos: No kurwy. Nie mam teraz czasu gadać!
Patrz, ile gości!
W oddali słychać śpiew i muzykę popularnego niegdyś polskiego przeboju. Szuranie krzesła po podłodze.
Mielnik (ściszonym, wyraźnym głosem): Jest godzina dwudziesta druga pięć. Bar „Plażowy” w Jelitkowie. Koniec.
Przewinął końcówkę nagrania i odsłuchał je ponownie. Przeczytał mej la i wypuścił z płuc powietrze.
Muzyka. Muzycy porozumiewają się za pomocą dźwięków. Albo tekstów piosenek. Traszka postępuje tak samo. Jak się nazywał ten zespół, który grał ten piosenkę? To było już dawno temu. Przypomniał sobie i klepnął się w udo. Formacja Nieżywych Schabuff.
„A potem się napiję wesołego szampana”.
W internecie odnalazł tekst piosenki. Gdy czytał po raz pierwszy, już wiedział, że znalazł odpowiedni fragment.
A gdybym był młotkowym,
W fabryce z młotkiem szalał,
To co byś powiedziała?
Czy coś byś przeciw miała?
Chciałabym, chciała…
Chciałabym, chciała.
Odszukał numer telefonu Aleksandrowskiego.
– Zapomniałem nazwisko jednego mordercy, a ty przecież masz to w małym palcu – zaczął.
– No tak. Historia seryjnych morderców to część historii narodu – Aleksandrowski powiedział to takim tonem, jakby wygłaszał wykład. – O kogo ci chodzi?
– Taki facet, co zabijał młotkiem… To ma związek z jakąś fabryką…
Naśladowca. Naśladuje kogoś stąd.
– Chyba działał na Pomorzu… – zaryzykował Pater.
– Skorpion – krótko rzucił Aleksandrowski.
– Kto?
– Paweł Tuchlin, zwany Skorpionem. Rzeczywiście zabijał młotkiem. A z tą fabryką to miałeś niezłe skojarzenie. Przy jednej z ofiar znaleziono młotek z napisem ZNTK. Milicja miała go na widelcu. Sprawdzili pracowników ZNTK, a Tuchlina pominęli, bo krótko pracował. Długo można by mówić – westchnął Aleksandrowski.
– Opowiesz mi przy okazji. Jesteś chodzącą encyklopedią. Dzięki, stary!
ZNTK. Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Dziewiąta wieczorem.
– Witaj w klubie, skurwysynu – wycedził przez za ciśnięte zęby.
58
Pater czytał SMS-a od Joanny: „Kupiłam świetne pudełko na Twoje koszule. Nie pogniotą się w podróży. Buziaki! Do zobaczenia na lotnisku”. Odłożył telefon i rozejrzał się. Tutaj każdy kąt śmierdział przestępstwem i rozpaczą. W aktach leżały gęsto zapisane kartki – pisemne ślady po trupach. Obok nich spoczywały protokoły – głównie z fałszywymi zeznaniami. Tu nie było zapachu rozpalonej plaży, tamaryszku i rozmarynu. W pokoju unosił się smród strachu i śmierci.
Pater zatrzymał wzrok na biurku swojego partnera Światły i starał się myśleć o wszystkim, byleby tylko nie o przeklętym mejlu, który dziś przeczytał, i nie o tym, co się wiązało z jego ponurym przesłaniem. Odczuwał gwałtowną potrzebę wytchnienia – od upału, od nagłych wątpliwości, od żrącego niepokoju. Gdy potrzebował chwili spokoju, przywoływał studenckie wspomnienia. Choć nie wszystkie z nich były dobre, to czas studiów polonistycznych stanowił chyba jedyny okres w jego życiu, gdy dobre doświadczenia dominowały nad złymi. Pater chętnie porównywał go do folderu w komputerze, po którego otwarciu samoistnie uruchamiały się przyjemne programy wspomnieniowe.
Wszedł do owego umysłowego folderu i zobaczył scenę sprzed lat. Młody doktor filologii klasycznej wygłasza dla garstki studentów polonistyki wykład z tragedii greckiej. Młody Pater siedzi w drugiej ławce i słucha ponurych opowieści mitologicznych, odtworzonych przez Ajschylosa w Orestei. Nagle profesor podnosi głos i z pasją odczytuje passusy, w których straszliwe wyrzuty sumienia, upostaciowane w boginie zemsty Erynie, kąsają nocą matkobójcę Orestesa. I wtedy student Pater zamienia się w nadkomisarza Patera. I wtedy Ajschylosowe Erynie przyjmują postać Sławomira Jodłowskiego, wypuszczającego krwawe bąbelki powietrza na śliskiej lastrykowej posadzce w chłodni. We wspomnieniu zwykle wszystko się zmienia. Jedynie wyrzuty sumienia pozostają te same.
Pater wstał i przebiegł kilkakrotnie wąską przestrzeń pomiędzy biurkami. Nic mu nie pomoże. Żadne dobre wspomnienia, które zamieniają się w bolesne asocjacje. Nie jest w stanie uciec od swoich Erynii. Musi się z nimi spotkać. Musi je obłaskawić i nazwać – jak to robili starożytni – Życzliwymi. A potem się z nimi zmierzyć i zniszczyć je. Raz na zawsze.
„Jodłowski umarł”, myślał Pater.
Nie przyznał się do potrójnego mordu w Jelitkowie. Nie przyznał się do niczego. Uderzył potylicą w kamienną posadzkę i pluł krwią. Na drwiąco wygiętych ustach pękały bąbelki powietrza.
„Nie wiem, czy on zabił. Może uciekał przede mną nie morderca, lecz zwykły handlarz prochów? Może Jodłowski był początkującym narkotykowym dilerem, który stracił głowę na widok policji, nie zaś degeneratem tatuującym swe ofiary? Tak czy inaczej on już nie żyje, ja będę miał na karku palantów z Biura Spraw Wewnętrznych, a zagadka Jelitkowa wciąż pozostaje niewyjaśniona. Chyba że…”
– Chyba że wyjaśnienie jest tutaj – powiedział głośno Pater i uderzył otwartą dłonią w wydruk. – Traszka wyznaczył mi spotkanie na dwudziestą pierwszą w warsztacie kolejowym. Podczas tego spotkania dowiem się prawdy. Poznam zło, które mnie zatruło.
Przed oczami stanęła mu Joanna. Już na pewno wszystko starannie spakowała. Wyprasowała jego koszule i umieściła je w pudełku chroniącym przez pognieceniem. Jest zapobiegliwa i uważna. Siedzi teraz u niego w domu i zmusza się do słuchania King Crimson. Pilnie śledzi wskazówki zegara. Pewnie już zamówiła taksówkę.
Pater wystukał w telefonie odpowiedź dla Joanny: „Leć sama. Ja będę na Folegandros najdalej za trzy dni. To ostatnia sprawa w moim życiu. Przepraszam. Kocham Cię”.
Ktoś zapukał do drzwi. Pater nie wysłał wiadomości. Zapisał ją i postanowił zrobić to później. Nie wiedział dokładnie kiedy.
Pukanie powtórzyło się.
W drzwiach pojawiły się głowy Kuleszy i Wielocha.
– Szefie – zaczął Kulesza – musimy z panem porozmawiać.
– Wydawało mi się, że przeszliśmy na ty – zauważył Pater.
– Musimy – z naciskiem powiedział Kulesza – porozmawiać.