Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Więc?

– Proszę nam obiecać, że nie zrobi pan nic głupiego. Że nie spotka się pan sam z Traszką… Razem się z nim spotkamy.

– Nikt się z nim spotykać nie będzie. – Pater popatrzył Kuleszy prosto w oczy. – Po pierwsze, nie wiem, gdzie go szukać. Co mi z tego – spojrzał na Wielocha – że znam godzinę.

– A po drugie?

– A po drugie… – Pater zrobił pauzę. – O dziewiątej wieczorem mój samolot odlatuje do Salonik. Jak nie wierzycie, sprawdźcie moje nazwisko na liście pasażerów. To chyba umiecie zrobić?

Odwrócił się do nich plecami i zaczął porządkować biurko. Wyłączył komputer. Rozmowę uważał za skończoną.

59

Joanna Radziewicz siedziała na gdańskim lotnisku imienia Lecha Wałęsy i patrzyła nerwowo na zegarek. Nazywała siebie „osobą hiperpunktualną”, co oznaczało, że zawsze zjawiała się co najmniej kwadrans przed umówionym terminem. W sytuacjach podróżnych ten kwadrans się zwykle podwajał. Wyczarterowany do Salonik samolot „Lotu” odlatywał przed dziewiętnastą. Przed osiemnastą zatem należało być na odprawie. Joanna – zgodnie ze swoimi przyzwyczajeniami – zjawiła się na lotnisku pół godziny przed odprawą. Taksówkarz wytaszczył z bagażnika dwie wielkie walizki i – otrzymawszy promienny uśmiech i pięć złotych napiwku – ustawił się na postoju, co chwila popatrując na Joannę. Szybko znalazł się koło niej uczynny mężczyzna, który pomógł jej umieścić dwie walizki na wózku i popchnął go do hali odpraw.

Joanna wiedziała, że Jarek może się spóźnić. Przed wyjazdem musiał jeszcze załatwić wiele spraw służbowych. Aby miał głowę wolną od podróżnych trosk, spakowała jego walizkę według starannego planu. Na środku pudło z koszulami, po bokach ręczniki, kąpielówki i klapki, a we wszystkie możliwe dziury wciskała skarpetki, pozwijane w kulki, i bieliznę, którą przed zapakowaniem starannie odprasowała i złożyła na cztery, jak chusteczki do nosa. Była bardzo ciekawa, czy Jarek doceni jej trud i praktyczne umiejętności. Chciała, aby choć tym odróżniał się od jej byłego partnera, Maćka, z którym niestety miał bardzo wiele wspólnego.

Obaj pracowali w policji, obaj byli niesłowni, roztargnieni i mieli jakiś chłopięcy wdzięk i niepewność, która nie wiadomo dlaczego pociągała Joannę u mężczyzn. „Lubisz facetów, którzy nie są żadnym oparciem”, krytykowała Joannę często matka. „Chcesz być pielęgniarką w życiu prywatnym? Chcesz koić ból różnych samolubnych drani?”, pytała ją często jej przyjaciółka, Julita. Nie broniła się ani przed jedną, ani przed drugą. Zawierzała swojej intuicji. Miała w tym wielką wprawę. Podobnie jak w przeżywaniu rozczarowań.

Rozległ się donośny gong.

– Pasażerowie odlatujący lotem czarterowym do Salonik proszeni są o przechodzenie do odprawy biletowo-bagażowej! – usłyszała słodki głos, a potem angielską powtórkę komunikatu.

Rozejrzała się wokół, a potem spojrzała w ekranik telefonu. Wybrała numer Jarka i nacisnęła klawisz połączenia. Służbowy, nagrany przez operatora, męski głos powtórzył numer Jarka i poprosił o pozostawienie wiadomości głosowej. Posłała do wszystkich diabłów beznamiętnego fagasa, który recytował wyuczoną kwestię.

Zbliżała się za kwadrans osiemnasta.

Obserwując przezornie swój podwójny bagaż na wózku, weszła do saloniku prasowego. Kupiła gumę do żucia i miesięcznik „Twój Styl”. Opalony, trzydziestoletni może brunet w koszuli rozpiętej prawie do pępka stał przed półką z magazynami. Przeglądał jakieś angielskie pismo poświęcone samochodom terenowym. Kiedy Joanna płaciła, czuła na sobie jego wzrok.

Oparła łokcie na wózku bagażowym i obserwowała zatłoczone wejście do hali. Ludzie wchodzili, przepychali się i zderzali ze sobą. Nikt z nich nie był Jarkiem. Wskazówki zegara ułożyły się w kąt prosty. Kwadrans po szóstej. Jeszcze raz do niego zadzwoniła. Znów odezwał się komórkowy informator.

Jego wypowiedź zagłuszył gong.

– Pani Joanna Radziewicz proszona jest o zgłoszenie się do odprawy biletowo-bagażowej – usłyszała nad sobą w obu wersjach językowych, po czym znów rozległ się gong i powtórzono ten sam komunikat, a zamiast jej nazwiska wymieniony został Jarosław Pater.

Joanna zacisnęła zęby. Wydało jej się, że w ustach czuje slodkawy smak krwi. Ten smak czuła tylko raz w życiu – przed rokiem, kiedy odwiedziła Maćka w Darłowie w pewien deszczowy wieczór. Wiatr wył między kamienicami, woda chlupotała wzdłuż chodników. Przyszła bez zapowiedzi. Otworzyła swoim kluczem mieszkanie Maćka. Siedział przed komputerem w szerokim rozkroku. Był nagi. Wiedziała, że lubi filmy porno. Podbiegła do niego i zaproponowała, że mogą robić to, co na ekranie. Zgodził się z uśmiechem. A potem ją uderzył.

Nie mogła jednak mieć do Maćka pretensji. Po prostu przyjął jej propozycję, a ona nie wiedziała, że na ekranie komputera tęgi zamaskowany mężczyzna znęca się nad zachwyconą jego zachowaniem Azjatką. Maciek nigdy więcej już tego nie zrobił i zerwał z nią nie dlatego, że nie podzielała jego seksualnych upodobań. Powód był zupełnie inny. Taki jak zwykle, tak naprawdę nieistotny.

Gong wyrwał ją ze złych wspomnień. Jeszcze raz spojrzała na ekranik komórki. Pojawił się na nim znak koperty. Joanna dostała wiadomość.

– Ostatnie wezwanie dla pani Joanny Radziewicz i pana Jarosława Patera… – usłyszała, a reszta komunika tu została zagłuszona przez szum, jaki wypełnił jej uszy.

Odczytała wiadomość od Patera. „Leć sama. Ja będę na Folegandros najdalej za trzy dni. To ostatnia sprawa w moim życiu. Przepraszam. Kocham Cię”.

Schowała komórkę do torebki. Wyjechała wózkiem przed budynek lotniska. Otworzyła walizkę Patera i wysypała jej zawartość do pojemnika na śmieci. Zdumieni ludzie, stojący obok, przerwali rozmowę. Patrzyli, jak do śmietnika wpadają kulki zwiniętych skarpetek, jak zsuwają się wyprasowane majtki, jak grzechoczą o jego brzeg męskie kosmetyki. Joanna podeszła do zdumionego starszego mężczyzny i podała mu plastikowy pojemnik z koszulami.

– Koszule może pan wyrzucić, ale pojemnik się panu przyda. – Uśmiechnęła się zalotnie. – Taki elegancki mężczyzna musi mieć ładnie uprasowane koszule. Na każdą okazję.

Mężczyzna odruchowo sięgnął po pojemnik. Joanna weszła do hali odpraw.

Po dwóch kwadransach siedziała w samolocie. Kiedy usłyszała komunikat o konieczności wyłączenia urządzeń elektronicznych, wyjęła komórkę i wystukała odpowiedź do Patera: „Wypierdalaj”. Wysłała krótki tekst bez żadnego znaku interpunkcyjnego i otrzymała potwierdzenie, że wiadomość dotarła do adresata.

I wtedy się rozpłakała. Potrząsnęła głową, aby włosy zakryły jej policzki. Aby nikt nie widział jej łez. Niepotrzebnie. To mógłby ujrzeć tylko ktoś, kto by koło niej siedział. A to miejsce było puste.

60

Pater przeszedł przez dziurę w płocie okalającym gdańskie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Że będzie w nim jakaś dziura, tego był pewien. Od dawna straż przemysłowa z różnych zresztą fabryk informowała policję, że na terenach czynnych lub nieczynnych zakładów przemysłowych pojawiają się grupy nastolatków, którzy szukają ekstremalnych przeżyć w fabrycznej przestrzeni. Młodzi ludzie wspinali się na zardzewiałe suwnice, wchodzili do kanałów, zawisali na linach pod świetlikami. Pater wiedział, że gdańskie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego też były penetrowane przez takie grupy. Przed przyjściem tutaj zadzwonił do swej osiemnastoletniej siostrzenicy, Agaty, i przedstawił jej osobliwą prośbę. Dziewczyna oddzwoniła po godzinie.

– Mam dla ciebie informacje, wujku – powiedziała. – Moi znajomi miejscy traperzy przychodzą do „zetenteku”. Do starej lokomotywowni. Jedynie ona jest pozostawiona bez dozoru. Mówią, że jest tam czadersko.

Pater ruszył, klucząc pomiędzy zwojami zardzewiałego drutu, którego o dziwo nie ukradł jeszcze żaden złomiarz. Policjant był pewien, że trafnie rozszyfrował komunikat mordercy. Wesoły szampan. Wyraźne odwołanie do przeboju Formacji Nieżywych Schabuff, zatytułowanego Klub Wesołego Szampana. Malowniczy wokalista tej grupy, Olek Klepacz, śpiewał:

48
{"b":"269466","o":1}