Marek Krajewski, Mariusz Czubaj
Róże Cmentarne
Jarosław Pater 2, 2009
Chcemy wrócić przed czwartą i pójść nad morze po południu, kiedy słońce słabiej grzeje, a na plaży jest mniej ludzi. W końcu mamy teraz najdłuższe dni w roku…
Kazimierz Kwaśniewski, Zbrodniarz i panna
Prolog
Są zdarzenia, które trafiają niczym precyzyjny cios boksera.
Mówiąc językiem boksu: Kazimierz Ziętek został „napoczęty” w poprzedniej rundzie. Jego przeciwnikiem był alkohol, którego nadmiar spożył dzień wcześniej.
Zaczęło się od tego, że poszedł na imieniny do kolegi z tartaku, Jana Gawrona, zwanego „Wkrętakiem”. Solenizant nie przepuścił żadnej okazji, by zrobić butelkę z kolegami, a zapach wódki wyczuwał z dużej odległości – niczym sejsmograf tąpnięcia gdzieś w strefie Mórz Południowych. Wkrętak opanował sztukę alkoholowego public relations do perfekcji: o swoich urodzinach i imieninach opowiadał z miesięcznym wyprzedzeniem, powtarzając tę informację nieustannie w ostatnim tygodniu przed – jak mawiał – „godziną zero”. Jeśli dzień imienin, urodzin lub jakiejś innej okoliczności towarzyskiej wypadał w środku tygodnia, urządzał przyjęcie w tymże dniu i nigdy go nie przesuwał na najbliższy weekend, który wykorzystywał zwykle na „poprawiny” odpowiedniej „imprezy”. Solenizant pochodził spod Krakowa i zapewne z powodu galicyjskich korzeni był wyjątkowym sknerą. To właśnie natura skąpca sprawiła, że z czasem Gawron, uwielbiający prezenty i alkohol, zaczął świętować także – chociaż był wdowcem od ponad dziesięciu lat – rocznicę ślubu. Nikomu z biesiadników nie przeszkadzało to w najmniejszym stopniu.
Wkrętak nie był wybredny. Życie nauczyło go, że spieniężyć można wszystko, zapraszał zatem na swe uroczystości kogo tylko mógł i przyjmował każdy prezent. Podczas ostatniego spotkania, z okazji rocznicy ślubu, trafił się prawdziwy rarytas, gdy jeden z gości przyniósł kilka kilogramów miedzi z elektromagnesów służących do samoczynnego hamowania pociągu. Wkrętak upłynnił cenny prezent w niedużej fabryce gwoździ koło Pucka.
Wszystkie imprezy organizowane przez Gawrona kończyły się tak samo. Zawsze na koniec ci, którym podzielność uwagi pozwalała jeszcze na picie i słuchanie opowieści, musieli wysłuchać, jak to przed prawie trzydziestu laty Wkrętak pracował na wydziale K-1 Stoczni Gdańskiej. Na tym wydziale, który jako pierwszy, o szóstej rano 14 sierpnia 1980 roku, rozpoczął historyczny strajk. Wkrętak opowiadał też, że na własne oczy widział, jak wąsaty elektryk przeskakiwał przez mur, by poprowadzić potem strajkujących do zwycięstwa. „Gdybym go powstrzymał, gdyby wtedy nie skoczył przez mur, byłoby inaczej… Lepiej”, dopowiadał cicho, ale bełkotliwy szept mieszał się już wtedy z pijacką czkawką.
Kazimierz Ziętek słyszał wielokrotnie puentę tej opowieści i też miał prawo myśleć, co by było, gdyby… Kilka godzin później zastanawiał się na przykład, co by było, gdyby nie poszedł na imieniny do Wkrętaka i spędził wieczór ze swoją konkubiną. Albo gdyby pamiętał, że sknera Gawron kupuje wódkę najgorszą i upadlającą oraz najtańsze, wzmacniane spirytusem piwo na dobicie. Ale to było kilka godzin później. Teraz w jego głowie kłębiły się tkliwe myśli, erotyczne tęsknoty i niebezpieczne żołądkowe zapowiedzi.
Gdy Kazimierz Ziętek otworzył drzwi klatki schodowej przy ulicy Morskiej w Gdyni, poczuł, że za chwilę eksplodują mu trzewia i głowa. Marzył już tylko o jednym: by wtulić się w Złotko, w jej biodra rozłożyste niczym wachlarz, i przespać się chociaż ze trzy godziny.
Wieloletnia partnerka życiowa Ziętka nazywana była „Złotkiem” nie z czułości, ale ze względu na swą rzadko spotykaną posturę. Miała sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, co – w oczach wielu mężczyzn – upodabniało ją do polskich siatkarek. „Tylko nie pozwólcie jej skakać”, Ziętek mówił do kolegów, gdy był pewien, że Złotko nie słyszy. „Jej podskoki spowodowałyby wstrząsy tektoniczne. Jak w tych japońskich filmach o Godzilli”.
Była druga w nocy i alkohol w jego głowie i brzuchu buzował jak gejzer. Pech go nie opuszczał. Najpierw bez skutku szukał kluczy, a potem zaczął walić pięściami do drzwi. Złotko ani myślała otworzyć. Można by rzec, że ustawiła szczelny blok. Ziętek wytoczył się przed czteropiętrowy budynek i postanowił wejść przez balkon, ale kraty mieszkania na parterze były zamknięte, podobnie jak i okno, choć noc była parna; jedna z ostatnich w czerwcu, jedna z tych, które zapowiadają tłumy turystów na Wybrzeżu i udane wakacje. Nie pozostawało nic innego jak warować przy wycieraczce, znosić drwiące spojrzenia zapóźnionych sąsiadów i czekać, aż Złotko się zlituje i raczy otworzyć. O czwartej nad ranem Ziętka minął pan Tadek nazywany przez chłopaków z podstawówki „Czerwononosym”. Przeszedł obojętnie obok, tak jak przechodzi się koło niegroźnego widma. Alkoholowe bestiarium sprawiało, że Czerwononosy często nie mógł zasnąć. Bał się koszmarów dopadających w godzinach najgłębszego snu. O czwartej rano pan Tadek krążył więc między blokami i szukał kompana, z którym mógłby chlapnąć. Tak na uspokojenie.
O piątej niektórzy sąsiedzi zaczęli wyprowadzać psy. Jeden z czworonogów omal nie obsikał mężczyzny drzemiącego na wycieraczce. O szóstej trzydzieści Ziętek dał za wygraną. Ze Złotkiem porozmawia sobie później. I w koszuli przesiąkniętej potem, który trącił – podobnie jak oddech – niestrawioną wódką, pojechał do tartaku pociągiem, nie wiadomo dlaczego zwanym „autobusem szynowym”.
Przez następne dni Ziętek wielokrotnie myślał, co by było, gdyby jednak wziął wtedy „dzień wolny na żądanie”. Niepotrzebnie przejmował się tym, co wciąż powtarzał im szef. „Robota jest, to i ludzie się znajdą. I to lepsi od was”, te zdania brzmiały jak refren, który wbił mu się w głowę. Rzeczywiście, tartak MGM między Wejherowem i Krokową, największy w okolicy, pracował na pełnych obrotach. Jeszcze niedawno tartakom groziła zapaść, gdy wszyscy sprowadzali drewno tanie jak barszcz z Bułgarii i Rumunii. Wszystko zmieniło się, gdy kraje te wstąpiły do Unii Europejskiej i podniosły ceny surowców.
Ziętek założył robocze ubranie i wypił lurowatą kawę, po której znów zaczęło go mdlić.
– Co tak siedzisz? – usłyszał. – Długo tak będziesz się modlił?
Pięćdziesięcioletni siwy mężczyzna, który stał nad nim, trzymał w ręku wilgotnościomierz młotkowy.
– Wkrętaka nie będzie, wziął dzień wolny na żądanie.
Rury mu pękły w mieszkaniu czy coś takiego…
„Akurat”, pomyślał Ziętek i poczuł, że za chwilę wyleje się z niego niestrawiona wódka. Widomy dowód zbrodni popełnionej wczoraj z Wkrętakiem. Wstał ciężko. W głowie mu wirowało.
– A jak nie ma Wkrętaka, to masz. – Mężczyzna wręczył mu przyrząd służący do pomiaru wilgotności drewna. – No, ruszaj się!
Była ósma trzydzieści, gdy otworzyli drzwi suszarni. Ziętek wbijał wilgotnościomierz w tarcicę, a siwy zapisywał wyniki pomiaru.
– Wiesz co? – Ziętek odwrócił się w jego stronę. – Zrobimy pomiar, a potem pójdę do kanciapy, kimnę się z godzinkę, co? – Uderzył w kolejną partię tarcicy. – Zostanę dziś dłużej, co?
Mężczyzna milczał.
„Coś jest nie tak”, pomyślał Ziętek, „ten ciul chce mi dopiec, że niby jestem trochę zaprawiony, i nie zgodzi się”.
Nagle zrozumiał, co sprawiło, że jego gderliwy szef nie odpowiada.
Dźwięk. Inny dźwięk.
Wilgotnościomierz wbijany w tarcicę wydaje inny dźwięk. Ten był podobny do przytłumionego klaśnięcia.
Coś się nie zgadzało. I skąd taka wysoka wilgotność? Powinna być o wiele mniejsza. Uderzył młotkiem raz jeszcze.
Siwy wyciągnął rękę i gwałtownie, z okrzykiem obrzydzenia, ją cofnął. Zaczął się trząść.