Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Był. – Kwieciński w błyskawicznym tempie wypił kawę. Zaczął nabierać na łyżeczkę mokre fusy i rozmazywać je po ściankach szklanki. – Był. Prawdziwy pojeb.

– Pojeb? – Pater lekko uniósł się z krzesła.

– Tak. Miałem wrażenie, że… że zwłoki go kręcą. A w końcu sam wylądował na moim stole.

– Nie żyje? – Pater nie krył zawodu. Czuł się tak, jakby jego ulubiony piłkarz przestrzelił decydujący o wyniku rzut karny.

Kwieciński skinął głową.

– Po pijaku wpadł pod rozpędzony autobus. Zbierali go z kilkudziesięciu metrów.

– Może był ktoś jeszcze. Proszę, pomyśl…

Kwieciński wypił łyk kawy.

– Był jeszcze jeden. Nie pamiętam, jak się nazywał. Pamiętam, że miał wytatuowane ręce. Nie studiował u nas medycyny, lecz jakiś inny kierunek. Zdrowie publiczne? Pielęgniarstwo? Fizjoterapia? Nie wiem. Dość, że w sekcji zwłok uczestniczył dobrowolnie. Był u mnie kilka razy. Nie był natomiast nigdy u żadnego z moich kolegów.

– Ubierał się jak heavymetalowiec?

– Nie wiem, podczas autopsji studenci noszą fartuchy, a poza prosektorium nigdy go nie spotkałem.

– Mógłbyś go rozpoznać?

– Raczej nie. Miał brodę i nosił czapkę. Nie kazałem mu jej ściągać, za co nawet kiedyś spotkała mnie krytyka ze strony szefa, który kazał mi pilnować, by studenci godnie zachowywali się przy autopsji. Dla szefa czapka na głowie w murach uczelni oznaczała lekceważenie. Mnie to obojętne. Trupom pewnie też.

– Dużo macie takich, że tak powiem, wolontariuszy?

– Zwykle dwóch, trzech podczas autopsji.

Pater zaczerpnął tchu.

– To teraz mi powiedz, dlaczego akurat ten wytatuowany przyszedł ci do głowy? Dlaczego właśnie on?

– Po pierwsze, zapamiętałem go ze względu na reprymendę, jaką dostałem w związku z jego czapką. – Kwieciński zdusił papierosa i spojrzał na zegarek. – Gdyby nie to, nie zapamiętałbym go. Nie mam głowy do wolnych słuchaczy. Chyba że jest to jakaś urocza wolna słuchaczka. – Kwieciński uśmiechnął się, ale widząc brak podobnej reakcji u Patera, spoważniał. – A po drugie… Po reprymendzie szefa rozmawiałem o tym studencie z kolegami i nikt go nie kojarzył. A po trzecie i najważniejsze… No właśnie, zapytałeś o niezdrową fascynację… On przejawiał… Może nie niezdrowe, ale chyba dziwne zainteresowanie niektórymi aspektami medycyny sądowej. Zwłaszcza terminologią. Pamiętam, że strasznie zafascynowało go pojęcie róż cmentarnych. Powtarzał kilkakrotnie „róże cmentarne” i kiwał z niedowierzaniem głową, jakby… – Medyk zastanowił się przez chwilę. – Jakby podziwiał poetyckość tego zwrotu… Dziwne, nie?

– A co oznaczają w języku medycyny sądowej „róże cmentarne”? – Pater usłyszał w uszach pulsowanie krwi.

– Plamy opadowe, livores mortis, ale takie, które pojawiają jeszcze przed śmiercią, w fazie agonii. Są takim posłańcem, zwiastunem śmierci. Zresztą medycyna sądowa pełna jest takich metafor, zupełnie jakby chciała nimi oswoić śmierć – powiedział Kwieciński i wstał. -Słuchaj, Jarek, ja już muszę…

– Czemu mi o tym wcześniej nie powiedziałeś? – Pater mówił przez zaciśnięte zęby. – Wcześniej, cztery lata temu? Po autopsji Bagińskiej z Jelitkowa? Pamiętasz, miała tatuaż na pośladku. Krzyż i róża. Cmentarna róża. A jej koleżanka, Lisowska, miała pod symbolem ying-yang wcześniejszy tatuaż. Być może też krzyż i róża. A teraz Anna Sereda we Władysławowie. Znów krzyż i róża na pośladku… Róże cmentarne…

– Zwykle wyrażasz się bardzo precyzyjnie. – Widać było, że Kwiecińskiemu zaczynają doskwierać zmienne humory Patera. – Nie powiedziałem ci o czym? O czym ci niby nie powiedziałem? Co takiego zataiłem? Że nie wspomniałem ci o fachowym terminie „róże cmentarne”? Nie mówiłem ci też nigdy o strupieszczeniu ani o przeobrażeniu torfowym. Mogę ci pożyczyć podręcznik medycyny sądowej, to może wśród terminologii znajdziesz coś, co ci się przyda w twoich obsesjach?

Pater czuł, jakby pod skórę twarzy ktoś wtłaczał mu powietrze. W małych dawkach. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Wyszedł na korytarz i ujrzał w oddali panią Wandzię i studenta. Niechętnie wrócił do gabinetu. Wszedł bez pukania i sięgnął po indeks. Medyk akurat przebierał się i stał w samych bokserkach. Spojrzał z troską na Patera.

– Zrób sobie okład ze zsiadłego mleka – powiedział. – To dobrze robi na rumień posłoneczny.

– Dzięki, stary. – Pater podał mu rękę. – Cześć.

– A najlepiej włóż sobie łeb do wanny z zimną wodą. To coś i dla ciała, i dla ducha. Przyda ci się w twoim stanie psychicznym. Cześć.

23

Pięć minut później Pater krążył wokół ulicy Tuwima i dziekanatu Wydziału Nauk o Zdrowiu. Na próżno szukał miejsca do zaparkowania. Mimo wakacji wszystkie pobocza i chodniki były okupowane przez auta. W końcu zaparkował niezgodnie z przepisami, prawie tarasując wejście do siłowni przy Śniadeckich.

W dziekanacie był chwilę później. W rozgrzanym pomieszczeniu ciężkie powietrze mieliły dwa monstrualne wiatraki, które z bzykiem godnym szerszenia obracały się wokół własnej osi. Niewiele to pomagało tęgiej urzędniczce, która dodatkowo wachlowała się tekturową przykrywką od bombonierki. Przed kobietą stał wiklinowy koszyk pełen czereśni. Spojrzała ze złością na Patera, który oparł łokcie na ladzie i patrzył na nią wyczekująco. Dobrze ją rozumiał. Wzięła go pewnie za ojca jakiegoś kandydata na studia, który będzie prosił o audiencję u dziekana. Upał, ciężkie powietrze, a tutaj jakiś petent, który nie przyjmuje do wiadomości, że jego pociecha nie dostała się na uczelnię.

Nie przejął się wrogim spojrzeniem. Uśmiechnął się do niej najprzyjaźniej, jak tylko umiał. Nie pomogło. Pozostała niewzruszona. Zimna ryba. „Nie szkodzi”, powiedział sobie w duchu Pater, „codzienne obcowanie ze studentami nauczyło jej pewnej szorstkości”. Nachylił się nad nią i odczytał na plakietce przypiętej do piersi nazwisko „Jolanta Nita”.

– Nadkomisarz Jarosław Pater z Komendy Wojewódzkiej. – Pokazał jej policyjną blachę. – Szukam pewnego studenta z państwa wydziału, być może byłego studenta. Nie wiem, czy ukończył studia, czy przerwał, czy go usunięto. Prawdopodobnie miał na imię Krystian. Około dwa tysiące drugiego był chyba na pierwszym roku. Pomoże mi pani w tej sprawie, pani Jolu?

– Krystian, mówi pan… – Urzędniczka nieco się rozchmurzyła, słysząc swoje imię. – Krystian… Krystian… – Wystukała imię na klawiaturze. – Nie, na Wydziale Nauk o Zdrowiu nie było od dziewięćdziesiątego trzeciego roku żadnego studenta o imieniu Krystian. Zaraz, przepraszam, wpisałam „Krystian” w rubrykę nazwisko… Teraz wpisuję poprawnie… Imię… Krys-ti-an… Nie, nie było żadnego Krystiana. – Spojrzała na Patera, a potem na swoje czereśnie.

– Od którego roku pracuje pani w dziekanacie tego wydziału, pani Jolu?

– Od dziewięćdziesiątego szóstego.

– Czy przypomina sobie pani studenta, który by grał na gitarze w zespole rockowym? Być może zespól ten nazywał się Rosenkreutz? Student ten miał tatuaże na rękach, nosił brodę. Zawsze w czapce…

Zauważył, jak z każdym jego słowem rozjaśnia się oblicze urzędniczki. Nieznane słowo „Rosenkreutz” wywołało konsternację, tatuaż – odruch niechęci, a słowa „broda” i „czapka” – błysk przypomnienia w jej oczach.

– Oczywiście, że był taki student! – Pani Jola uderzyła pulchną dłonią o biurko. – Oczywiście! Ale jak on się nazywał? Jak on się nazywał? Zabijcie mnie, nie pamiętam!

Nie skończył studiów… To wiem na pewno. Cholera, jak mu było… Jakoś tak dziwnie… – odwróciła się do koleżanek. – Dziewczyny! Nie pamiętacie, jak się nazywał ten z długimi włosami i z brodą. Miał tatuaż na ręce, zawsze chodził z gitarą…

– Nie pamiętam – odpowiedziały jej koleżanki prawie równocześnie.

– Ale słuchaj, Jola! – zakrzyknęła trzydziestolatka z krótkimi rudymi włosami. – Sprawdź to w podaniach z tych lat, on ciągle z jakimiś podaniami przychodził… A chłopaków było niewielu na naszym wydziale… Męskie nazwisko zaraz wypatrzysz… Daj, pomożemy ci, a i pana nadkomisarza możemy zatrudnić do szukania. – Uśmiechnęła się do Patera przyjaźnie.

26
{"b":"269466","o":1}