Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Od jutra nie pracuję już w policji. – Nadkomisarz spojrzał na leżącego i powiedział z silnym przekonaniem: – Zabiłeś je, zabiłeś… No to zdychaj!

Jodłowski nie usłyszał już tych słów.

50

Bar „Bosman” nie należał do miejsc chętnie odwiedzanych przez turystów, wygrzewających ciała we Władysławowie. Wciśnięty między kilka bloków, był natomiast przystanią dla garstki mieszkańców Osiedla Tysiąclecia, omijających zatłoczone latem deptaki. Tubylcy i wakacyjni nomadzi chodzili tylko swoimi ścieżkami.

Zwykle po południu w „Bosmanie” spotykała się ta sama ekipa. Tym razem jednak oprócz grupki stałych bywalców, dyskutujących o programach widzianych w telewizji, pojawiło się kilku nowych przybyszy. Jan Detlaff, właściciel baru, przypatrywał się od dłuższego czasu trzem mężczyznom. Stolik, przy którym siedzieli, zastawiony był pustymi szklankami po piwie. Detlaff na co dzień nie lubił się przemęczać i zbierał szkło tylko w sytuacjach wyższej konieczności – gdy brakowało czystych naczyń lub gdy zachodziła obawa, że rozochoceni bursztynowym płynem biesiadnicy szykują się do rozróby. Tym razem żadna z tych okoliczności nie wchodziła w rachubę, a jednak barman, wiedziony ciekawością, postanowił uprzątnąć stół. Wieloletnia praca za kontuarem sprawiła, że Detlaff nauczył się, niczym dzikie zwierzę w lesie, reagować na najmniejsze sygnały zagrożenia.

Tym razem sygnały takie wysłał rumiany mężczyzna, gdy zbyt głośno wymówił dwa słowa. Pierwsze skierowane było do mężczyzny, który siedział naprzeciwko i nazwany został „nadkomisarzem”. Drugie słowo, które usłyszał Detlaff, brzmiało: „wykrwawić”. Cały Władek huczał o strzelaninie, samochodowym pościgu niczym w amerykańskim filmie i człowieku przygniecionym przez palety w porcie. Barman powiązał dwa słowa z tamtymi zdarzeniami. I poczuł dziwny chłód na opalonym karku.

– Jesteś pewien, że to on? Masz absolutną pewność?

– Detlaff zbierał szkło ze stolika, gdy usłyszał głos trzeciego mężczyzny.

Ten, do którego skierowane było pytanie, trzymał twarz ukrytą w dłoniach. Najwyraźniej jednak coś odpowiedział, bo rumiany pochylił się przez stół.

– Mówi, że chce jeszcze piwo.

– Nie kupuj mu! Wlał w siebie najpierw połówkę wódki, a potem trzy browary. Jest kompletnie pijany.

– A dziwisz mu się? Najpierw ten facet w porcie, a potem Biuro Spraw Wewnętrznych. Już zaczęli węszyć. Podobno będzie dochodzenie.

– Tyle że już nie mogę tego słuchać! Tego, że to już koniec i że jutro zaczyna nowe życie! Poza tym… poza tym nie jestem pewien, czy ten Jodłowski to był właściwy strzał.

Mężczyzna naprzeciwko oderwał dłonie od twarzy, wstał i zatoczył się na sąsiedni stolik, przy którym siedział jeszcze jeden nieznany Detlaffowi gość.

– Przepraszam – wybełkotał Pater.

– Nic nie szkodzi, nadkomisarzu.

Pater wyprostował się gwałtownie.

– Nadkomisarzu? To my – czknął – to my się znamy?

– Można tak powiedzieć. Idzie pan do baru? Może wypijemy kolejkę?

Pater wpatrywał się tępym wzrokiem w rozmówcę o przyciętych na jeża siwych włosach i nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wcześniej go spotkał.

– Czy idę? Może tak, może nie. Nie. – Pokręcił głową. – Nie, ja już nigdzie nie idę. Skończyłem. Ja mam spokój i te trzy dziewczyny mają spokój.

– Dziewczyny?

Nagle barman zobaczył, jak towarzyszący „nadkomisarzowi” kompani wstają od stołu i zbliżają się do nich.

– Przepraszam – szepnął. – Muszę do kibla. Miło było z panem pogadać.

W tym momencie Pater usłyszał gromki śmiech. Gwałtownie odwrócił się i chwiejnie podszedł do stolika, przy którym siedziało czworo biesiadników.

– Z czego się śmiejecie? Ze mnie? – Pater zapytał cicho.

Trzech mężczyzn przestało się śmiać.

– Wiecie, jak to jest – Pater wziął głęboki oddech – jak to jest kogoś zabić?

Blondyn o sylwetce kulturysty podniósł się z krzesła.

– Słuchaj, człowieku, nie wiem, ale jeśli chcesz się przekonać…

– Dosyć, Mikrus! – Jan Detlaff uznał, że najwyższa pora wkroczyć do akcji niczym bokserski sędzia.

– No to powiedz mu, żeby spadał! Mała – wskazał na kobietę o zniszczonej twarzy, która bez ruchu siedziała przy stoliku – zaczęła gadkę o piratach z Karaibów i że grał tam taki facet… Jak ona powiedziała? – Odwrócił się w stronę kolegów.

– Że gra tam Orlando Brando! – wrzasnął jeden i znów zaniósł się śmiechem, który przerodził się w rzężenie.

– No właśnie – Mikrus przytaknął. – A wtedy podchodzi ten…

– My go już zabieramy. – Kulesza podszedł do dyskutującej grupki. – I przepraszam za kolegę. Miał… miał ciężki dzień.

Kulesza i Wieloch wprawnym ruchem wzięli komisarza pod ramiona. Ktoś, kto ich nie znał, pomyślałby, że ten sposób wyjścia ćwiczyli z pijanym kompanem nie raz. Byli przy drzwiach, gdy Pater niespodziewanie wyrwał się z uścisku i odwrócił.

– On nie nazywał się Orlando Brando! – wrzasnął. – On nazywał się Jodłowski! Jelitkowo. Władysławowo. Dopadłem go! Rozumiecie?

– Dosyć! – warknął Wieloch. – Zabieramy go na kuter. – Jest tak pijany, że nie poczuje kołysania – dodał, widząc wahanie w oczach Kuleszy.

Mężczyzna o przyciętych na jeża siwych włosach uśmiechnął się. Tak. Wszystkie elementy układanki pasowały do siebie. Przypomniał sobie, co mówił mu jego pierwszy szef, gdy wiele lat temu, jeszcze jako student dziennikarstwa, poszedł na staż do gazety. Dziennikarz musi mieć czyste ręce i uszy. Wprawdzie Marcin Frątczak już dawno upaprał dłonie w najgorszym szambie, ale wciąż dbał o to, by usłyszeć, co trzeba. Odnalezienie Patera okazało się dziecinnie łatwe. Gdy dowiedział się o pościgu wąskimi uliczkami Władysławowa, wiedział, że znalazł właściwy ślad. Wystarczył jeden telefon do policjanta z Biura Spraw Wewnętrznych.

Frątczak popatrzył, jak bezwładne ciało nadkomisarza wspiera się na jego dwóch towarzyszach. Takich widoków tu, we Władku, pełno. Ale ten był szczególny.

Frątczak raz jeszcze uśmiechnął się do siebie i wyjął z kieszeni cyfrowy aparat fotograficzny. „Mój najlepszy przyjaciel. I niezawodny”, pomyślał, kierując obiektyw w stronę pijackiej grupki Laokoona.

Pewnie dobrze mu zapłacą. Nie tylko za artykuł, ale i za supersesję.

51

W kawiarni hotelu „Rejs” Pater pił kawę, sok pomarańczowy i wodę mineralną. Te wszystkie napoje pił na zmianę – łykał raz beżowy, raz żółty, a raz przezroczysty płyn. Potrzebował dużo płynów. Czaszka mu trzeszczała od wczorajszej wódki, lecz jednocześnie kac wyostrzał jego zmysły. Joannę, siedzącą naprzeciwko nad filiżanką kawy, postrzegał w nadzwyczaj ostrych barwach. Jej słowa docierały do niego w dużych dawkach, jakby podwojone przez echo.

– Złapałem go – powiedział cicho.

– Kogo? Krystiana? – Joanna nie miała już w oczach przedwczorajszego znudzenia i rozczarowania.

– Nie – odparł. – Mordercę, przez którego rozpadło się moje małżeństwo.

– A, mówiłeś mi kiedyś o tym. – Patrzyła mu prosto w oczy. – Jesteś pewny, że gdyby nie ten morderca, twoje małżeństwo by trwało?

– Moje małżeństwo rozpadło się dlatego, że myślałem wciąż o tym mordercy, nie o mojej żonie – westchnął. – On był dla mnie najważniejszy. Kiedy przychodziłem z pracy, milczałem, bo nie wiedziałem, o czym rozmawiać z żoną. Potrafiłem tylko o nim mówić. A która kobieta chce, aby wciąż poruszać takie nudne tematy? Nawet gdyby nie ten morderca rozbił moje małżeństwo, to zrobiłby to inny. Co za różnica?

– Dziękuję za szczerość. – Joanna była poruszona. – I mówisz mi o tym tak spokojnie? Powiedziałeś mi przecież, że tamtą noc ze mną traktujesz jako pierwszy krok w chmurach. Pierwszy, rozumiesz? Czyli ma być dalszy ciąg! A teraz mnie uprzedzasz: kochana Joasiu, nie będziesz dla mnie ważna, bo ważni są dla mnie tylko mordercy! Czy tak? Dobrze cię zrozumiałam?!

– Oddzielmy sprawę mojego byłego małżeństwa – powiedział wolno – od sprawy naszej przyszłości. Podczas mojego związku z Izą myślałem o mordercach, kiedy będę z tobą, nie będę o nich myślał! Proste?

42
{"b":"269466","o":1}