Taki właśnie parawan z napisem „Nivea”, stojący obok rozświetlonego baru na plaży, wzbudził pewien niepokój Marty Tokarz. Ta zaoczna studentka rekreacji z sopockiej Wyższej Szkoły Hotelarstwa czuła się wówczas – o piątej nad ranem – tak wypoczęta, jakby noc spędziła nie na transowym falowaniu w stroboskopowym świetle, lecz w objęciach słodkiego Morfeusza. Paląc trzynastego już tej nocy miętowego pallmalla, rozglądała się bacznie dokoła.
Czekała na Sebastiana, faceta, którego poznała wczoraj. Przyjechała na półwysep w jednym oczywistym celu. I – uśmiechnęła się do siebie, przywołując niedawne wspomnienie – osiągnęła swoje. Zawsze jej się udawało. Nie to co temu nieudacznikowi Wojtkowi, który zostawił ją dla jakiejś prawie trzydziestoletniej raszpli. Jeszcze, kutas, pożałuje.
Czuła, że jeśli zostanie w Sopocie, przeżywającym nalot turystycznej szarańczy obsiadującej „Monciaka” i molo, udusi się. Półwysep jest jednak inny. I Sebastian wydał jej się inny. Umówili się dokładnie dwadzieścia cztery godziny po wczorajszym rozstaniu, o piątej rano. Miejsce drugiego spotkania miało być to samo co wczorajszego pożegnania, czyli koło baru przy głównym wejściu na plażę, które było oznaczone numerem dziewięć. Ta propozycja wyszła od Sebastiana, a Marcie wydała się dość zabawna i nieco romantyczna.
Termin randki minął piętnaście minut temu. Marta wcisnęła niedopałek w piasek i siarczyście zaklęła. Facet, dla którego wczoraj zrobiła coś wyjątkowego, najwyraźniej ją olał. Pod wpływem małej tabletki ze znakiem ying-yang zmysły dziewczyny były wyostrzone, a uczucia – w tym przede wszystkim głębokie rozczarowanie – spotęgowane. Mijali ją pijani młodzi ludzie, niektórzy nawet ją zaczepiali i składali jednoznaczne propozycje. Jakiś na oko piętnastoletni Romeo w czapce z daszkiem, wielkiej jak garnek, stanął w rozkroku, patrzył na Martę i poruszał biodrami, wydając z siebie odgłosy cmokania. Nie bała się pijaków. Jej krzyk na pewno zaalarmowałby ludzi w barze, nawet te niedobitki, które tam pozostały po alkoholowych nocnych wyczynach, nie mówiąc już o facecie za parawanem z napisem „Nivea”.
Dlaczego sądziła, że człowiek, który rozstawił parawan, był mężczyzną? Odpowiedź na to pytanie była prosta. Marta nie raz widziała „pikników” – jak nazywała ona i jej przyjaciele turystów, rezerwujących o świcie na plaży swój mały teren – i byli to wyłącznie faceci. „Piknik” rozstawiał o świcie parawan lub kosz i zasypiał, czekając na swoją rodzinę. Tak jak ten za parawanem, który najwyraźniej chciał, aby wszyscy dali mu święty spokój i pozwolili odespać bezsenną noc. Świadczył o tym nietypowy sposób zagospodarowania skrawka plaży – parawan otaczał go ze wszystkich czterech stron i tworzył jakby domek bez dachu. Pijani młodzieńcy odeszli objęci, śmiejąc się głośno i zapadając w piasku.
Na drewnianych deskach rozległy się charakterystyczne plasknięcia klapek uderzających o krzywe deski, którymi wyłożone było zejście numer dziewięć. Najpierw zobaczyła toczący się olbrzymi brzuch, obleczony w podkoszulek, rozciągnięty do granic możliwości na ciele czterdziestoparoletniego mężczyzny. Spojrzała na twarz ozdobioną olbrzymimi wąsami i skrzywiła się. Wąsaty spaślak. Nie może być nic gorszego. Tłuszcz na nogach trząsł się przy każdym kroku i skojarzył się Marcie z nóżkową galaretką, ulubioną potrawą jej ojca, który zmuszał ją do jedzenia tego ohydztwa w dzieciństwie.
Spaślak w jednej dłoni trzymał parawan, w drugiej torbę z kocem i złożony parasol. „Sadło byś sobie lepiej podtrzymał”, pomyślała. Mężczyzna zrobił kolejny krok, zahaczył parasolem o deskę i runął, rozpaczliwie machając rękami. Marta wybuchła śmiechem. Wyglądał jak hipopotam rozbryzgujący wodę olbrzymim cielskiem. Tumany kurzu i ziarna piasku wzbiły się w górę wśród przekleństw grubasa.
Szkoda, że żona i dzieci go nie widzą. Za godzinę albo dwie przyjdą, a on dumnie wskaże im ogrodzony parawanem turystyczny rezerwat. Pewnie będzie już myślał o czekającej go nagrodzie za poranny wysiłek. Będzie myślał o tym, że jeszcze trochę męczarni i zrobi się pierwsza po południu, on wstanie, uda się wejściem dziewiątym w górę, minie biały domek upstrzony napisem „Korona Kielce”, w którym turyści załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne i gdzie także mogą wypożyczyć leżaki, dojdzie do pomnika Antoniego Abrahama i wtedy zacznie szukać kolejnego baru, niespenetrowanego jeszcze podczas urlopu. Wypije piwo, potem drugie, trzecie… Zje rybę, pochrupie okruchy panierki, pójdzie na kwaterę zdrzemnąć się. Tak to z grubsza będzie.
Marta z odrazą odwróciła głowę, popatrzyła na szarawą toń morza i spojrzała na parawan. W duchu przeklęła Sebastiana. Chyba że… Znów popatrzyła na parawan. Chyba że jednak on już tu jest.
Poczuła przypływ nadziei. Może za tym parawanem? Może Sebastian czeka na nią w przygotowanym już przez siebie zacisznym domku, gdzie osłonięci przed ciekawskimi spojrzeniami, zrobią to, co wczoraj? Może jej nie dostrzegł, bo stała w cieniu rozświetlonego baru?
Z bijącym sercem Marta podbiegła do parawanu i zajrzała. Cofnęła się rozczarowana i nieco zażenowana. To nie był Sebastian, ale jakaś kobieta. Martę zaintrygowała jednak nie tyle płeć „piknika”, ile jego strój. A właściwie jego brak. Kobieta była złożona jak harmonijka. Wyglądała tak, jakby przyjęła pozycję, którą seksuolodzy nazywają kolankowo-łokciową, po czym zasnęła, wtulając twarz w piasek. Prawy bok jej ciała opierał się o dwa kije, między którymi rozpięty był parawan. Kije te były głęboko wbite w piasek i stanowiły mocną podporę dla ciała.
„Pewnie ta goła laska się schlała. Fajny ma tatuaż”, przez głowę Marty przebiegały chaotyczne myśli, „teraz śpi, a jej facet pewnie poszedł się odlać na wydmę”.
Zrozumiała szybko, że się myli. Nikt nie śpi w takiej dziwacznej pozycji – z policzkiem wciśniętym w piach, z rękami rozrzuconymi na boki, z podkurczonymi kolanami i z wypiętymi pośladkami. Nikt nie śpi z ręcznikiem zaciśniętym wokół szyi. A nade wszystko żadnemu śpiącemu człowiekowi nie wysuwa się z ust i spośród zębów napuchnięty język.
Krzyknęła w chwili, gdy grubas rozkładał parasol z napisem „Toyota – ciesz się pełnią życia”.
8
Wieczorem tego samego dnia aspirant Piotr Kulesza stał przy pomniku generała Abrahama we Władysławowie i naciskał guziki komórki. Ktoś trącił go w ramię. Kulesza burknął coś pod nosem. Dlaczego ci cholerni ludzie muszą umawiać się właśnie tu, pod pomnikiem? Garstka skupiła się wokół chłopaka, który najpewniej wykonywał tatuaże. Z drugiej strony cokołu stała grupka przypatrująca się wężowi owiniętemu wokół szyi kilkunastoletniej dziewczyny. Aspirant w spisie telefonów szukał numeru swojego szefa, nadkomisarza Jarosława Patera. Zanim nacisnął klawisz „połącz”, zastanowił się nad skutkiem tego, co właśnie robi. Wiedział, jak się przejawia irytacja szefa, z wykształcenia polonisty, z pasji – tropiciela potknięć gramatycznych i leksykalnych. Przejawia się ona mianowicie w nieustannym i zrzędliwym poprawianiu błędów językowych rozmówcy. Kulesza strzegł się zatem spodziewanych lapsusów, powtórzeń i rozwlekłych opisów; mówił powoli i analizował każdy zwrot i każde słowo. Wiedział, że Pater instynktownie i podświadomie nie chce dopuścić, aby jego rozmówca zbyt szybko wyjawił powód swojego telefonowania, najczęściej nieprzyjemny, nierzadko makabryczny. Dlatego w takich sytuacjach Kulesza miał zwyczaj najpierw bez wstępów informować, po co i dlaczego dzwoni, a następnie szczegółowo i chronologicznie opisywać wszystko, co skłoniło go do sięgnięcia po telefon.
Kiedy Pater odebrał, Kulesza szybko wyrzucił z siebie:
– Stało się. Znowu.
Z drugiej strony zapadło milczenie. Tego się Kulesza spodziewał. Wiedział, że Pater nie zrozumiał i stara się z czymś skojarzyć jego słowa. Natychmiast oszczędził swojemu szefowi trudu żmudnych asocjacji.
– Wytatuowana róża na pośladku. Pamięta pan…
Teraz Kulesza wiedział, że Pater mu nie przerwie, choćby jego podwładny dopuścił się najstraszliwszych błędów językowych. Nie było ich zresztą – jak sądził – w protokole, którego passusy zamierzał teraz odczytać.