Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Najważniejszy był obraz smutnej, zmęczonej i poirytowanej Joanny, siedzącej obok niego na tarasie kawiarni darłowskiego hotelu „Apollo”, gdzie spotkali się późnym wieczorem po jej powrocie z promu. Unikał wzroku Joanny, nie chciał patrzeć na jej opaloną, czystą cerę i wysmukłą szyję, widoczną w rozchyleniu pastelowej, świeżo wyprasowanej bluzki. Po kilku minutach powiedział, że jeszcze dziś musi pojechać do Władysławowa, aby rozwiązać bardzo ważną sprawę. Rozwiązanie tej sprawy, przypominającej jego życiową zadrę, to jednocześnie wyrwanie owej zadry. Raz na zawsze. To kiepskie porównanie nie wywarło na Joannie wrażenia. Siedziała w milczeniu, tworząc wokół siebie aurę całkowitej obojętności. Opowiadał zatem dalej – z nawyku przemilczając wszystkie istotne szczegóły – o powtarzających się morderstwach. O tym, że morderca, którego tropi, jest najpilniej w tej chwili poszukiwanym w Polsce przestępcą. Że zajmuje się tą sprawą specjalnie powołany zespół, w którym znalazło się miejsce nawet dla językoznawczyni. Dodał, że nie uwzględnił kiedyś, przed laty, pewnego ważnego motywu – przemilczał, że chodzi o tatuaż – że zlekceważył go, i teraz ten motyw powrócił i go prześladuje. Za mało się poświęcał tamtemu śledztwu, bo chciał ratować swoje małżeństwo. Wspomniał również, że Kulesza przekazał mu dosłownie rozkaz Cichowskiego: „Albo Pater tu jutro przyjdzie po papiery tej sprawy, albo wypierdalam go dyscyplinarnie”.

Swoją długą i nieskładną opowieścią wywołał u Joanny zainteresowanie, lecz nie takie, jakiego oczekiwał. Na wzmiankę o ex-małżeństwie prychnęła. Wiedział, co oznacza ten nieartykułowany dźwięk: „Ileż ja takich historii już słyszałam! Kolejny nierozumiany przez żonę!” Wtedy Pater zareagował jak desperat. Powiedział, że za nią tęsknił, że jej pragnie i że nigdzie nie pojedzie, zostanie tu, w Darłowie, a potem spędzą dwa tygodnie na Folegandros. Joanna wstała i wyszła bez słowa, a on siedział jeszcze przez godzinę przy zimnej kawie i wpatrywał się w czarne morze – wściekłe i huczące.

Ktoś zatrąbił. Pater to zignorował. Potrzebował jeszcze tylko jednej chwili, aby spokojnie odetchnąć. Bo historia z Joanną nie była definitywnie zakończona. Kiedy o piątej rano, znękany bezsennością i żarem buchającym z rozpalonych ścian falowca, zadzwonił do niej i poprosił, aby przyjechała do niego do Władysławowa, odpowiedziała zaspanym, lecz zdecydowanym głosem, że pomyśli o tym. Potem poprosiła, by do niej zadzwonił nazajutrz.

Trąbienie stawało się nieznośne. Pater ocknął się i zbyt gwałtownie puścił pedał sprzęgła. Opel astra stanął jak wryty. Wtedy zadzwonił telefon. Pater rozpiął pasy i sięgnął do kieszonki dżinsów. Trąbienie było jednostajne i zwielokrotnione. Furgonetka stojąca jeszcze przed chwilą tuż przed nim oddaliła się o dobre sześćdziesiąt metrów. Z bocznej podporządkowanej ulicy, zakończonej okazałym budynkiem z wieżą, wciskały się przed astrę samochody, jadąc po chodniku. Telefon wciąż dzwonił. Kiedy Pater wreszcie go wyjął, jasny ekranik zgasł na jego wyciągniętej dłoni. „Joanna”, tym imieniem było opatrzone nieodebrane połączenie. Ludzie kłębiący się na chodniku zaczęli się w niego wpatrywać. Wciskając jej numer, zauważył w bocznych lusterkach, że z obu stron zbliża się do jego auta dwóch mężczyzn. Włączył silnik i ruszył z rykiem. Wrogo nastawieni mężczyźni znikli, a tłum na trotuarze zajął się swoimi sprawami, czyli jedzeniem lodów i gofrów z jagodami oraz przymierzaniem T-shirtów i czapek z daszkiem. W słuchawce rozległ się głos Joanny.

– Witaj, Jarku.

Paterowi nie spodobało się to „witaj”. Nie tyle raziła go sztuczność i pretensjonalność, ile miał poważne zastrzeżenia co do wartości uczuciowej tej formy. Użycie tego zwrotu mogło osadzać jego samego w jakimś pośrednim zakresie, między „ty” i „pan”. „Witaj, Stanisławie”, tak się kiedyś zwrócił w studenckich czasach do pewnego uniwersyteckiego adiunkta, z którym dzień wcześniej po zebraniu koła naukowego językoznawców wypił bruderszaft. Nie powiedział: „Cześć, Staszku”, lub: „Stachu”, ale właśnie: „Witaj, Stanisławie”. Joanna wprawdzie nie rzekła: „Jarosławie”, ale to nieszczęsne „witaj” było znamienne. Jest ostrożna, bardziej oficjalna, już na początku zaznacza dystans.

– Cześć, Asiu – powiedział i od razu przeszedł do rzeczy: – I co, namyśliłaś się? Przyjedziesz tutaj? Do Władysławowa?

– Nie wiem – odpowiedziała sucho – mam z tobą przesłuchiwać bandytów i biegać po plaży za mordercami? Co mi chcesz zaproponować? Słoneczny patrol? Nie wyglądam jak Pamela Anderson.

On sam nawet w szczytowym momencie swych śledczych umiejętności nie umiałby postawić bardziej przenikliwego pytania. Milczał. Skręcił w Morską i jechał bardzo powoli. Z chodników wylewał się na ulicę tłum wczasowiczów. Niektórych z nich przesłaniał dym buchający z rusztów, na których skwierczały kaszanki i karkówki. Przed maską jego samochodu jakaś młoda matka beztrosko popychała wózek z małym dzieckiem. Towarzyszył jej elegant z kolczykiem w uchu. Jego ciemne okulary pełniły funkcję przepaski podtrzymującej bujne włosy. Dziecko z całych sił dmuchało w rozwijaną trąbkę, która byłaby bardziej odpowiednia na zabawie sylwestrowej. Środkiem ulicy szedł potężny pirat, reklamujący rejsy po morzu. Jakiś młodzieniec gromko się roześmiał, a spomiędzy jego zębów wyleciały na chodnik resztki kebaba. Z każdego kramu dobiegała inna muzyka. Ludzie ociekali potem i ocierali się o siebie. Pater wyobraził sobie Joannę w pastelowej, świeżo wyprasowanej bluzce, jak zanurza się w lepki, gorący tłum, zionący czosnkowo-kebabowym oddechem i krztuszący się kawałkami cebuli.

Co, zasnąłeś tam? – zapytała Joanna. – Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. A ono jest kluczowe. Będę tam z tobą ścigać bandytów? W słuchawce usłyszał zniecierpliwione chrząknięcie.

– Przepraszam – powiedział Pater, czując, że jego telefon wilgotnieje od spoconego ucha. – Asiu, tu jest naprawdę przyjemnie. A poza tym sprawa, którą prowadzę, jest bardzo ważna i zarezerwowano mi wygodny apartament. Bardzo blisko morza. Szum fal będzie cię codziennie usypiał. Będziemy wieczorami chodzić na spacery, a może nauczysz mnie tańczyć, co? Dawno już nie tańczyłem. Lubisz tańczyć?

– Lubię tańczyć – odpowiedziała Joanna – ale nie wiem, czy przyjadę do twojego apartamentu z widokiem na morze…

Kilkakrotnie stracił orientację i pogubił się, zanim wąskimi uliczkami dojechał do Hryniewieckiego i stanął pod ośrodkiem wczasowym „Fregata”, gdzie wedle słów sekretarki komendanta miał na niego czekać wygodny apartament. Zgasił silnik i nie wierzył własnym oczom. Morza nie było stąd widać. Zasłaniały je drzewa iglaste, które były tak gęsto posadzone, jakby miały stanowić jakąś strefę buforową, kurtynę oddzielającą czyste morze od zakurzonych deptaków. Za drucianą siatką stały dwa nędzne brudne szeregowce z dykty, zbudowane w stylu bieda-minimalistycznym, właściwym dla późnych lat sześćdziesiątych. Po prawej stronie widniał tzw. pawilon sanitarny. Nad poobijanymi rynnami, do których ściekała woda, zwieszały się krany. Jedne z nich były pordzewiałe, inne zachlapane pastą do zębów. Jakiś facet w spodniach od piżamy przeglądał się w lusterku, wyciskając coś z policzka. Pater wyobraził sobie, jak Joanna stoi tutaj rano w kolejce do toalety. Na kafelkach wisiała tabliczka, która informowała, że natryski czynne są między piątą rano a dwudziestą drugą.

Poczuł przyjemną woń mocnej kawy. Odwrócił głowę. Na tarasie hotelu „Rejs”, przylegającego do ośrodka, siedziały dwie dziewczyny pochłaniające lody z najróżniejszymi polewami. Pater przełknął ślinę i znów popatrzył na „Fregatę”.

– Nie możesz rozmawiać czy nie chcesz? – zapytała Joanna ze wzbierającą wściekłością. – Nie odpowiedziałeś na moje kluczowe pytanie. Co chciałbyś mi zaproponować w tym Władysławowie?

– Wiesz, co? Rozumiem cię doskonale, że się jeszcze wahasz, czy tu przyjechać. Cóż, nie mam zamiaru naciskać. To twoja decyzja. Muszę kończyć. Cześć, trzymaj się, Joasiu!

Rozłączył się, nie pozwalając jej nawet dojść do głosu. Patrząc na ośrodek „Fregata”, zrozumiał, że nie ma tu Joannie niczego do zaproponowania.

12
{"b":"269466","o":1}