Литмир - Электронная Библиотека

Kiedy wóz zniknął w gęstniejącym tłumie, na drodze, Achaja opuściła konny targ w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby kupić nowe rzeczy. Było wysoce prawdopodobne, że ci, którzy puścili się za nią w pogoń wiedzieli, jak była ubrana. Na pewno dawno już znaleźli trupy jeźdźców pustyni. Na szczęście nie musiała daleko szukać. Przedmurza były właściwie osobnym miastem, z własnymi uliczkami, targami, zajazdami, może tylko o mniej zwartej zabudowie niż właściwe miasto za pustym pasem obronnym, ale na pewno nie mniej gwarne, zatłoczone i uzbrojone w liczne sklepy i stragany. Przystanęła właśnie przy jednym z nich, kiedy kątem oka zauważyła dwóch strażników. Drgnęła i ruszyła szybko w drugą stronę. Za szybko! Zbyt gwałtownie! Zwróciła na siebie ich uwagę, ruszyli za nią. Zagryzła wargi. Tylko nie wpaść w panikę! Żadnych gwałtownych ruchów, żadnego oglądania się, żadnego kluczenia. Skręciła w boczną uliczkę i zerknęła na nich, żeby ocenić odległość. Szlag! Pochwycili jej nerwowe spojrzenie i wyraźnie przyspieszyli kroku. Miała ochotę wyć, rzucić się do ucieczki albo zawrócić i pozabijać ich, tu, na oczach wszystkich! Usiłowała się uspokoić. Żadne z tych rozwiązań nie pozostawiało jej cienia szansy na powodzenie dalszej ucieczki. Skręciła jeszcze raz chcąc przyspieszyć i… Kurwa! Znalazła się w zamkniętym zaułku. Nie mogła się cofnąć. Słyszała odgłos ich kroków. Po prawej stronie miała ślepą ścianę budynku, z przodu mur wysoki na pięciu chłopa, szlag, bez żadnego wypustu. Pozostawały jej drzwi po lewej, jednym susem przeskoczyła kilka schodków i pchnęła ciężkie skrzydło, kątem oka widząc jak ścigający skręcają w zaułek. Dopiero teraz zauważyła czerwoną latarnię. O żesz ty! – Burdel! Skrzywiła się pod chustą, widząc uśmiechające się do niej prostytutki. Słysząc kroki za plecami chwyciła jedną z nich, niską, krępawą brunetkę, przewiesiła sobie przez plecy i weszła na schody prowadzące na piętro.

– Nie tak szybko, chłopcze… – niesiona w dość rzadko spotykanej tu pozycji dziwka nie wyglądała jednak na szczególnie zdziwioną. – Nie napijesz się czegoś najpierw?

– Nie – warknęła Achaja.

– Aż tak cię wsparło? – wskazała drzwi do wolnego pokoju. – Z dalekiej drogi, co?

Achaja rzuciła ją na łóżko. Strażnicy byli już na schodach, więc położyła się wprost między rozłożone nogi tamtej.

– No daj buzi, daj – prostytutka zdarła jej z twarzy chustę i pocałowała mocno. – No chodź, chłopczyku, chodź do mnie… – wsunęła jej rękę do spodni i położyła dłoń u zbiegu ud. – Oż, kur…! – targnęła się zaskoczona. – Jesteś dziewczyną! Zaraza! – opanowała się jednak i uśmiechnęła. – Niby co zamierzasz mi zrobić?

Achaja wyszarpnęła nóż i przytknęła jej do szyi.

– Udawaj, że ci dobrze suko!

Strażnicy właśnie stanęli w drzwiach. Ale prostytutce nie trzeba było powtarzać.

– Och! Och! Och! Kochanie… Och! Au, au, au, o mamo… Och! Chłopcze! Och! Jeszcze!…

– Widziałeś jak go wsparło? – jeden ze strażników pokręcił głową. – Dlatego tak biegł.

– Oż kurde – roześmiał się drugi. – Patrz jaki kogut, psiamać.

– Och! Och! Och! Ała, kochanie, nie tak mocno, ała…

– Żeby nas było stać na takie dziwki – mruknął wyższy strażnik. Obaj popatrzyli jeszcze bez żenady, potem klnąc i narzekając na psią służbę, odeszli.

Achaja nasłuchiwała dokładnie. Dopiero po dłuższej chwili zsunęła się z dziewczyny i podniosła z łóżka.

– No – kurwa podniosła się również. – A teraz zapłata.

– Za co?

Ta wzruszyła ramionami.

– Mi tam wszystko jedno, chłopak czy dziewczyna. Swoje zrobiłam.

Achaja nie chciała wywoływać burdy, zagryzając wargi wyjęła swoją sakiewkę ze zrabowaną jeźdźcom pustyni zawartością. Prostytutka, nie czekając na odkrycie zawartości, chwyciła całą i zważyła w dłoni.

– Co? Tak mało?

– Ty co? Chcesz wziąć wszystko?

– Też mi „wszystko” – wydęła wargi i zręcznie otworzyła okno, siadając na parapecie. – Nie podoba się? Mam wołać tamtych dwóch?

Achaja zacisnęła rękę na nożu. Potem zagryzła wargi, schowała nóż i wyszła z pokoju. Inne prostytutki na dole mrugały do niej i wołały:

– Uuuuuch! Jaki mężczyzna! Aż tu na dole słyszałyśmy jej jęki… – śmiały się przy tym i szturchały wzajemnie.

Wyszła na zewnątrz, klnąc w duchu. Straciła wszystkie tak strasznie potrzebne pieniądze! Trudno było pojąć jak bardzo komplikowało to jej sytuację. Bez pieniędzy praktycznie nie miała żadnych szans.

Poczuła jak czyjaś dłoń wsuwa jej się pod bluzę. Chwyciła ją i podniosła do góry wyjmując jednocześnie nóż. Złodziej był tak mały, że zwykłe uniesienie jego ręki sprawiło, że stopy oderwały się od ziemi i dyndały teraz w powietrzu.

– Puść mnie, zarazo! – chłopak miał jakieś pięć, może sześć lat. Gdyby go trochę odczyścić, wyglądałby pewnie na mniej, chroniczne niedożywienie sprawiało, że mógłby nawet uchodzić za trzylatka. Palnęła go otwartą dłonią w głowę.

– Masz pecha, mały.

– Puść ty…

Znowu go uderzyła. Malec wyrywał się ze wszystkich sił. Miał podwójnego pecha. Nie dość, że trafił na dziewczynę, która w ogóle nie miała sakiewki, to jeszcze przez ostatnich parę lat była „szczególnie wyczulona” na wszystko, co działo się za jej plecami. „Wyczulona pod groźbą codziennej utraty życia” – jak kiedyś ujął to Krótki. Chciała go puścić, ale zrezygnowała po namyśle.

– Ile masz lat? – spytała.

– Nie wiem, małpo. Puszczaj!

– Puszczę cię w najbliższej strażnicy, co?

– No co ty? Co ci zrobiłem, kur… proszę pani.

– Już oni ci tam powiedzą, co zrobiłeś – warknęła. – Nie chcę tego robić, bo wiesz… – wzruszyła ramionami. – Teraz małych złodziei sprzedają do Tyranii Symm, do rzeźni. Tam się udka małych chłopców podaje na książęcych stołach.

– No co ty? – chłopak wyraźnie uwierzył. Jego oczy robiły się coraz większe. – No co ty? Znaczy proszę pani.

– Nie chcę tego robić, bo… ja też jestem z Symm. Chyba sama cię zjem.

Zaczęła go oglądać tak, jak się ogląda warchlaka na targu.

– Nie wygłupiaj się! Proszę pani… Ja jestem bardzo niesmaczny! I chudy! Chudy! Patrz jaki jestem chudy, kurwa! Znaczy, proszę pani!

– Lubię chude mięso – oblizała się.

– Ty, kurde, puść mnie zarazo, proszę pani… No nie jedz mnie! No co ty!

– Rodziców masz?

– A skąd mam, psiamać, wiedzieć?

– No dobra – rozejrzała się. – Zrobisz coś dla mnie.

Uspokoił się lekko, a właściwie zaciekawił.

– No nie ma sprawy. Znaczy to co… mężczyzna robi kobiecie, nie?

Palnęła go w głowę.

– Skąd ty znasz takie pojęcia, dupku?! Kradł będziesz kretynie, ja ci wystawię.

Malec roześmiał się nagle. To rozumiał.

– A jak mi uciekniesz, to cię znajdę i zjem – zrobiła groźną minę. – Teraz uważaj. Spytam kogoś o drogę, a ty z tyłu.

– O drogę, nieeeee – przerwał jej bezczelnie. – Twarz masz ładną. Udawaj pijaną i przystaw się do jakiegoś faceta.

Delikatnie mówiąc, była zdumiona fachowością udzielanych jej przez malca instrukcji. Ale… Chyba chłopak miał rację.

– Dobra – powiedziała po chwili wahania. – Tylko nie próbuj mi zwiać! Pokażę ci lepsze numery.

– No. Wybierz kmiota z prowincji – powiedział. – Będę z tyłu.

Wzruszyła ramionami. Oboje wyszli na bardziej uczęszczaną ulicę, potem chłopak odszedł na kilka kroków. Nie musiała nawet wybierać. Już po kilku chwilach wskazał jej kogoś, kto gapił się na bogactwo straganów z otwartymi ze zdziwienia ustami. Pisarz gminny, rejent? Co za różnica? Achaja, zataczając się lekko, podeszła do niego.

– Och – z rozpędu oparła się o jego ramię – o przepraszam – zrobiła minę urażonej dziewicy. Spojrzała uważniej – O… jaki przystojny mężczyzna.

Wsiok patrzył na nią jak cielę na malowane wrota. Właściwie nie trzeba było robić niczego więcej. Chłopak podszedł z tyłu i zwinął mu sakiewkę, odcinając troki kawałkiem ostrza. Okoliczne straganiarki zachowały kamienne twarze, mimo, że widziały całą scenę jak na dłoni. Najwyraźniej nie takie numery miały miejsce na tej ulicy. Achaja machnęła ręką i odeszła, nie było sensu zajmować się głupkiem więcej.

95
{"b":"100632","o":1}