– Dobrze, zaczynaj – książę klasnął w ręce.
Jedzono w milczeniu. Dziewczęta przy stole rzucały tylko ukradkowe spojrzenia na niewolnice, które pojawiły się razem z kucharzem i zaczęły usługiwać L’athowi. Obie były przestraszone. Niewolnice były praktycznie nagie. Każda z nich miała na sobie tylko rodzaj fartuszka. Nie uszło to również uwadze Archentara. On też był poruszony i chociaż słyszał o niewolnicach cesarstwa, zastanawiał się, jak zapytać o takie zhańbienie kobiet, żeby nie obrazić gościa. Z kłopotu wybawił go sam L’ath.
– Przepraszam, widzę, że widok niewolnic wzbudza pogardę.
– Ależ…
– Wiem, jakie są zwyczaje Królestwa Troy. U nas także się je szanuje. Wiem też, że żadna kobieta nie może chodzić półnago.
– One są całkiem nagie – wtrącił Meredith.
– Tak. Ale to nie kobiety. To niewolnice. Nieludzie – cierpliwie wyjaśniał poseł. – To tak jakbyście panie dopuścili do stołu psy. One również nie noszą szat.
– A… – Archentar czuł, że czerwienieją mu policzki. – Dlaczego tak dziwnie wydymają usta?
– Och, to takie zabezpieczenie. Każdej niewolnicy wypala się na pośladku znak jej stanu. W usta wkłada się im specjalny knebel, który sprawia, że nie mogą rozewrzeć szczęk ani poruszyć językiem. One nawet nie mogą nikogo poprosić o pomoc.
– Straszne – mruknął Meredith.
– To tylko niewolnice.
Obie dziewczęta przy stole były przerażone. Asija jednak po pewnym czasie przemogła się. Nie mogła nawet powstrzymać uśmiechu, wyobrażając sobie Achaję w takim stroju, z zakneblowanymi ustami. Szczególnie, że księżniczka nic sobie nie robiła z kary stania przy stole. Manewrowała tym nowomodnym widelcem z taką wprawą, jak stary wojownik włada mieczem. Nawet najmniejszy kąsek nie spadł na stół.
Po chwili główny kucharz ponownie pojawił się w jadalnej sali. Tym razem pochylił się, nie zadając sobie trudu, żeby choć udać, że chce przyklęknąć.
Archentar, który lubił go, nawet nie dlatego, że sam był żarłokiem, ale z powodu wpływu, jaki miały na gości świetne posiłki, uśmiechnął się do niego. Podniósł rękę i w sali zapadła cisza.
– Znajdź w piwnicy najlepsze wino! – polecił zgodnie z nakazem etykiety.
Wino stało przygotowane od dawna w kuchni. Kucharz jednak musiał je przynieść osobiście. Kiedy pojawił się z powrotem z wielkim dzbanem, Archentar wskazał córkę. Obyczaj nakazywał, żeby pierwszy kielich wychylił ktoś najmniej znaczny przy stole. W tym celu zawsze, w każdej uczcie towarzyszyło rodzinie, oficjalnym gościom i przyjaciołom domu kilku tak zwanych „ubogich krewnych” – ludzi, którzy nigdy nie mieli prawa zabierania głosu, których ignorowało się i traktowało jak powietrze, a ich jedynym zadaniem było kosztowanie pierwszych kielichów (by nikomu choć trochę bardziej znacznemu nie przypadł w udziale ten poniżający obowiązek), branie na siebie winy za zbyt głośne czknięcia czy pierdnięcia oficjalnych gości (tak, tak… każdy przecież pamięta, jak uporczywe wiatry księcia Linnoy podczas uczty doprowadziły do prawie dwudziestoletniej wojny pomiędzy jego księstwem, a tyranią Symm). Ci ludzie często nie byli nawet prawdziwymi krewnymi. W krańcowych przypadkach można było wynająć kogoś ze zubożałej szlachty, a nadworny heraldyk robił z nich krewnych jednym pociągnięciem pióra. Teraz jednak Archentar wskazał na swoją córkę. Chciał ją ukarać za to, że perfidnie tak dobrze radziła sobie, nawet stojąc? Za jej wcześniejszy ostry wobec macochy język? Ale była to kara zbyt sroga. Meredith zesztywniał zaskoczony, nawet L’ath spojrzał na dziewczynę, żeby upewnić się, czy to na pewno córka gospodarza. Asija stłumiła uśmiech.
Kucharz, z reguły mało czuły na wymogi etykiety, podszedł do dziewczyny tak denerwująco powoli, że dosłownie chwile dzieliły go od chłosty. Achaja jednak dzielnie podniosła swój kielich. Kucharz, nie zważając na tuszę, nalewał go na klęczkach. Meredith i Asija zamarli w bezruchu, kiedy dziewczyna podnosiła wino do ust. Meredith, dlatego bo ją lubił i nie chciał, żeby nieopatrzna skarga z jej ust doprowadziła do jeszcze większych upokorzeń w jego obecności, Asija przeciwnie, licząc na to, że tamta popełni jakiś błąd, co da jej możliwość natychmiastowego zareagowania.
Na twarzy księżniczki pojawił się jednak lekki uśmiech. Przez chwilę ważyła w głowie, na co może sobie pozwolić, a potem… Potem podniosła kryształ do ust i wychyliła zawartość jednym wielkim haustem, odrzucając głowę do tyłu. To była jej zemsta na ojcu – niech przez moment goście sądzą, że ma córkę zajadłą pijaczkę.
Kucharz zzieleniał bardziej nawet niż sam Archentar. Książęce dziecko, a goli wino jak marynarz w porcie! Taka zniewaga! Taki policzek wymierzony gościom!? Takie splunięcie w twarz posła L’atha! Kucharz żegnał się z życiem, Asija nie mogła uwierzyć w swe szczęście, L’ath zastanawiał się, czy może sam wypowiedzieć wojnę, czy musi czekać na decyzję cesarza…
– Och – powiedziała Achaja słodkim głosem – to wino jest tak znakomite i tak mocne, że upiłam się samym zapachem.
Z Archentara uszło powietrze. Asija przeciwnie, wciągnęła je z głośnym sykiem. Meredith zachichotał, a L’ath poczuł ulgę. Tak dobre wino, że upija sam zapach? Obraza zamieniła się nagle w komplement dla gości. Czarownik uśmiechnął się do dziewczyny. Ten brzdąc naprawdę jest sprytny. L’ath zaczął klaskać w dłonie. Był przekonany, że gospodarz ukartował to wszystko z córką. Ot, takie małe wytchnienie od nudy oficjalnych przyjęć. Jedynie kucharz, cudem uniknąwszy miecza, nie mógł napełnić pozostałych kielichów, bo drżały mu ręce.
Biesiadnicy, w przeciwieństwie do księżniczki, ledwie umoczyli wargi. Przyjdzie czas i na pijaństwo. Obyczaj jednak kazał zachowywać się bardziej konwencjonalnie, przynajmniej na początku.
– A wiecie Państwo – L’ath znowu podjął temat politycznej dyskusji, wiedząc, że w dalszym ciągu to na honorowym gościu spoczywa obowiązek podtrzymywania rozmowy. – Wiecie, że są krainy gdzie nie ma pojęcia honoru, ani godności, ani…
– Choćby kraje Północy – mruknął Meredith, wzruszając ramionami.
– A nie, nie. Oni tam swój psi i podły, ale honor jednak mają.
– Są kraje o jeszcze bardziej nikczemnych obyczajach? – zdziwił się Wielki Książę. Był odpowiedzialny za dyplomację Królestwa Troy, a jednak nie słyszał o większym prostactwie niż na Północy.
– A są, są – L’ath pogładził swoją równo przyciętą brodę. – Mówię o Chorych Ludziach zza Wielkiego Lasu.
– Zachód? – mgliście kojarzył Archentar. – Stamtąd wyroby rzemieślnicze płyną i jeszcze… – nie mógł sobie przypomnieć co jeszcze.
– Wielki Las? Słyszałem, że tak naprawdę nie jest za wielki.
– O nie, panie czarowniku. Jest przeogromny, jest nieprzebyty.
– To jak docierają do nas towary?
– Morzem albo poprzez góry Północy. To podnosi cenę, wiem, ale przez las? Nie. Nie ma mowy.
Wielki Książę skinął głową.
– No, a dlaczego, panie pośle cesarski, nazywasz ich ludźmi bez honoru?
– Ach – L’ath rozsiadł się wygodniej i skosztował wina.
– Posłowałem do Króla Hemenroy. Mój okręt zatrzymał się właśnie we wspaniałym porcie-twierdzy Hem, od samego imienia władcy nazwanym. Miałem już ruszać w głąb kraju, do stolicy, ale wstrzymano mnie, mówiąc, że świadkiem wielkiej bitwy zostać mogę. Takoż następnego dnia, zgodnie z zapowiedzią zwiadowców z okrętów kaperskich, na redzie flota Chorych Ludzi się pojawiła. Aaaaa… jaka tam flota. Łodzie w dużej kupie i kilka może pomniejszych statków handlowych. Okręty miasta Hem uderzyły na nich, spustoszenie czyniąc. Nie minęło pół dnia, a wszystkie już były sczepione, dym niósł się ku niebu, a ja rozczarowany byłem, bo to nie żadna bitwa, tylko zwykła rzeź.
– I nie poddali się?
– Ha! – cesarski poseł uderzył ręką w stół. – Nie było komu się poddawać. Myślałem, już po nich. Wszystkie okręty spalone po abordażu. A Chorzy Ludzie zamiast w jasyr, to do wody skakali.
– To na brzegu ich połapali?
L’ath pokręcił głową.
– Słuchajcie panowie. Stałem na brzegu, w porcie na murach. Wszystko widziałem. Ci rozbitkowie do portu płynęli…