Литмир - Электронная Библиотека

Wstał i odszedł bez żadnego pożegnania. Achaja siedziała jeszcze długo w tym samym miejscu, czując jak oblewają ją zimne poty. Zrozumiała, że setka żołnierzy i „kuzynowie”, którzy ochraniali księcia byli niczym wobec Zaana. On nie był chłopem, nie był sługą Zakonu, nie był światowcem, nie był preceptorem księcia. Był jego ostateczną tarczą. Tarczą i bronią, dużo bardziej skuteczną niż tysiąc sztyletów ukrytych w rękawie. To był człowiek, którego należało się bać w dużo większym stopniu niż najbardziej śmiertelnej zarazy. Dużo bardziej niż Hekkego z obnażonym, wzniesionym już do ciosu mieczem.

Samego księcia Siriusa widziała z bliska może cztery razy. Zawsze spuszczała wzrok. Chyba niepotrzebnie. Nie rozpoznał jej, ona też go nie poznawała. Ostatnio widzieli się, będąc dziećmi jeszcze. Nie było szans na przypomnienie sobie zmienionej wiekiem twarzy. A w jej przypadku nie mogło być nawet cienia szansy. Książę wszak nie mógł przypuszczać, że jedna z kurew jego ochroniarzy, to księżniczka Achaja we własnej osobie. Niemniej… Spojrzał tęsknie w jej stronę. I to bynajmniej nieraz. Książę był fajny. Nie wynosił się, nie trzymał głowy za wysoko. Zawsze zagadał z tym, czy z tamtym, pośmiał się, strzelił klapsa w tyłek chyba każdej napotkanej dziewczynie. Lubił wypić, a jeśli w pobliżu nie było Zaana choć przez chwilę, to nawet upić się błyskawicznie. Lubił swoich „kuzynów”, a oni za nim przepadali. Nie lubił jeździć konno, nie lubił wyrafinowanego jedzenia jakie mu serwowano, nie cierpiał sytuacji, która nie pozwalała mu na skorzystanie z dziewczyn swojej ochrony. Oczywiście miał swoje nałożnice. Dwie. Wyraźnie znudził się nimi na wiele dni przedtem, zanim jeszcze jego orszak osiągnął Syrinx. O dziwo… Lubił też Zaana. Tego Achaja nie mogła rozgryźć. Owszem, na pewno znał jego wartość, ale patrząc z boku odnosiło się wrażenie, że Zaan przeszkadza mu wyraźnie praktycznie we wszystkich przyjemnościach, na które książę miał ochotę. A jednak… Obydwaj wyraźnie się lubili, rozumieli wpół słowa, coś łączyło ich z całą pewnością i nie był to bynajmniej zwykły stosunek jaśnie pana do swojego najlepszego ochroniarza. Zresztą, Zaana, jak pokazały późniejsze wypadki, też można było podejść.

To zdarzyło się gdy byli może dzień, może dwa dni drogi od granic Arkach. Wokół rozciągała się strefa graniczna, zaczynały się góry, gdzieś znikły winnice na poboczach, uprawne pola. Nie było wsi ni osad, nie napotykali już karczm ani zajazdów. Dzika, pusta okolica… Jeden z wozów ze spyżą złamał oś, przymusowy postój wszystkich bez wyjątku wprawił w zły humor. Żołnierze klęli, słudzy biegali jak z pieprzem w tyłku, dziewczyny warczały na siebie, mając dość bezwietrznego upału, dość niekończącej się drogi i dość niewygód. Jeden z „kuzynów”, ten z lekko skośnymi oczami chwycił Achaję za rękę i pociągnął za sobą.

– Panie – próbowała się opierać, był wszak środek dnia. – Nie znajdziemy teraz ustronnego miejsca dla siebie.

– Znajdziemy – warknął.

– Przecież nie możemy odejść na bok. Ruszą bez nas.

– Ciiiiiii – syknął. Zaciągnął ją za wóz należący do samego księcia, w którym sypiał on w razie konieczności rozbicia przygodnego obozu. – Właź.

– Bogowie! Nie nam tu wchodzić.

– Ciiiii… Książę naprawy dogląda. Nie wejdzie tu. Przemocą wciągnął ją na górę. Uśmiechnął się szeroko, łobuzersko mrużąc oczy.

– Co? Strach?

– Strach, panie.

Rzucił ją na pokryte złotogłowiem posłanie samego księcia.

– No chodź! – pocałował ją w usta. – Chodź.

Nie wiedziała, wyrywać się czy poddać. Jak ich tu znajdą, Bogowie jedni wiedzą, jakie podejrzenia zalęgną się w czyich głowach. Roztargniona oddawała pocałunki. Nie strząsnęła też dłoni sunącej w górę po wewnętrznej stronie jej uda.

– No, a teraz… – chłopak urwał nagle. Miał lepszy słuch niż ona. Achaja dopiero po dłuższej chwili usłyszała tętent kopyt na drodze.

– Bywaj! – rozległ się donośny głos.

– Co, szlag?! – oboje rozpoznali głos Zaana. Tuż za burtą wozu. Chłopak położył dziewczynie dłoń na ustach mimo, że wcale nie zamierzała krzyczeć. Pociła się ze strachu.

– Noż, psiamać, poczet jakiś – to był głos księcia. Tuż obok.

Chłopak trzymał jedną dłoń pomiędzy jej nogami. Druga dławiła usta dziewczyny. Trzeciej ręki nie miał. Achaja naciągnęła na nich wzorzysty pled, usiłując zakryć wszystko, łącznie z głowami. Ale jak wejdą do wozu…

– Bywaj! – tętent ucichł nagle. – Panowie! Szlachetny rycerz Vieese wieczerza pół stajania stąd. Zaprasza on do uczynienia zaszczytu, by książę Sirius własną osobą towarzyszyć mu raczył.

– Żesz, kurwa! Poczet cały – w cichym szepcie tuż przy burcie wozu, zarówno chłopak, jak i dziewczyna rozpoznali głos księcia. – Srał ich, co?

– Cicho – to był Zaan. Jego głos był ledwie słyszalny. – Jechać trzeba. Ci tutaj to młodzi rycerze. Mistrz, jak słyszałeś wieczerza o pół stajania.

– Ach pies! Wieczerza? W środku dnia?

– Ciiiiii. To, szlag jasny, Zakon. Nikt inny nie śmiałby samego księcia zapraszać.

– Widzę. Mówiłem, psiamać, że trutki do zupy dosypią, to się śmiałeś. Teraz masz.

– Jechać trzeba. Zakon jebany.

– Myślisz, że się rzucą znienacka?

Leżący na Achai chłopak drżał ze strachu. To nie były słowa przeznaczone ani dla niego, ani dla nikogo innego. Pled trząsł się zapewne jak osika, bo dziewczyna również była przerażona tym, co słyszała.

– Czekaj – to był Zaan. – Powiemy, że książę niedysponowany. Pojadę ja.

– Toż ubiją jak psa! Co sam bez ciebie zrobię?

– Czekaj, szlag. Wezmę wojsko. Na stu ludzi się nie rzucą. Ty zostaniesz z „kuzynami” i resztą tałatajstwa. Na to nie są przygotowani. Zmylimy ich. Zmylimy ich, kurwa! Przecież w biały dzień nie wystąpią jawnie.

– No, żesz ty… Zrób tak. W końcu jestem tą… no… za znaczną osobą!

– Zbyt znaczną.

– Noż, psiamać, nawet teraz musisz mnie poprawiać?!

– Ciiiiii… Dobra. Dobra, czekaj, ja z nimi pogadam.

Chłopak był tak blady jak ktoś, kto przeszedł właśnie ciężką chorobę. Zrozumiał jedno. Mają teraz jedną jedyną szansę, żeby wymknąć się z pułapki. Musiał widać dobrze znać Zaana, skoro wiedział, co go czeka, jeśli się wyda, że podsłuchali słowa, które nie dla ich uszu były przeznaczone. Zdjął rękę z ust dziewczyny, drugą powoli wyjął spod jej sukienki. Gestem, nakazując milczenie, podpełzł do przodu i zerknął przez kotarę.

– Co? – przysunęła się do niego.

– Wokół pełno ludzi – dosłownie tchnął w jej ucho. – Już po nas.

– Czekaj – szepnęła, dotykając wargami jego małżowiny. – Każdy książęcy wóz podróżny ma na dole klapę. Żeby w razie czego, książę mógł się wydostać dołem.

– Kim ty, szlag, jesteś? – wyszarpnął swój wojskowy nóż i przyłożył jej do szyi. – Skąd wiesz o sprawach, o których nawet ja nie mam pojęcia? Czyj ty agent, suko?

– No pchnij! – warknęła cicho. – A jak cię już wbiją na pal, za to co słyszałeś, jak już wysrasz własne flaki… Wtedy nie płacz, pacanie!

Zawahał się. Może i umiał dobrze robić mieczem, ale nie był dobry w swoim fachu. Ochroniarz z niego jak z koziej dupy trąba.

Achaja popełzła po dnie wozu. Namacała ukryty w desce zamek klapy i uniosła go ostrożnie. Nic nie zmieniło się od czasu, jak była księżniczką Troy. Naoliwione pieczołowicie zawiasy nawet nie skrzypnęły.

– Tędy, durniu – szepnęła i sama najpierw wysunęła się dołem. Wokół widziała nogi tych, który gromadzili się na wieść o napotkaniu pocztu. Z lewej jednak, tuż przy krzakach, na boku drogi, nie było nikogo. Woźnica musiał postawić wóz na samym skraju drogi, tak go nauczono. Książę zawsze musiał mieć możliwość ucieczki – pamiętała dobrze. Chłopak dołączył do niej ciągle z nożem w ręku – rozdygotany jak drzewo na wietrze.

– Tędy – chwyciła go za rękę i pociągnęła w krzaki. – Szybciej, dupku.

Schyleni usiłowali iść tak, żeby nie roztrącać liści. Na szczęście nikt nie patrzył w tą stronę. Uwagę wszystkich przykuwały pertraktacje Zaana z reprezentantem pocztu.

110
{"b":"100632","o":1}