Литмир - Электронная Библиотека

– Czarowniku – krzyknął rycerz ponownie. – Chodź na spotkanie.

– A kto prosi? – mruknął.

Tamten miał wyśmienity słuch albo domyślił się z ruchu warg. Wstrzymał konia i wskazał drogę.

– Mędrzec Dorion prosi na rozmowę.

Meredith ruszył za konnym, czując dreszcze. Nienawidził ich, nienawidził… Skąd wiedzieli, że tu będzie szedł? Czy czarownik wyspy był aż tak potężny, żeby to przewidzieć? Może…

Niewielki placyk ocieniały wysokie drzewa. Dwóch jeszcze rycerzy tkwiło przy koniach z rękami na rękojeściach mieczy. Dalej stał wóz i kilku służby, ci jednak wraz z giermkami na widok przybysza cofnęli się kilka kroków. Meredith podszedł wprost do stołu zastawionego jadłem, za którym siedział siwy starzec ubrany w skromną szatę Zakonu.

– Usiądź proszę – Dorion wskazał mu krzesło naprzeciw siebie. – Częstuj się.

Meredith usiadł. Nie zamierzał jednak niczego ruszać.

– Jak mnie znaleźliście? – spytał.

Usta Doriona wykrzywiły się lekko. Oczy patrzyły zadziwiająco trzeźwo.

– Stary już jestem… – wymamrotał ledwie zrozumiale, jakby w zaprzeczeniu do jasnego spojrzenia. – Służyłem wiernie przez tyle lat. A teraz, u kresu życia przychodzi mi rozmawiać z… demonem.

– Nie wierz we wszystko, co o mnie mówią – Meredith chciał zakpić naśladując Wirusa, ale wypadło to bardzo blado.

– Z demonem – powtórzył Dorion cicho. – Drogo zapłaciłeś za swoją wolność czarowniku.

– A ty? Siedziałeś w waszej celi, choćby jedną noc?

Mędrzec przymknął oczy.

– Nawet nie wiesz, z czym się związałeś, czarowniku.

– Coś jednak wiem.

– Bo usłyszałeś od tego… czegoś? – starzec uśmiechnął się lekko. – To Wielki Kłamca, czarowniku.

– Mmmmm… widzę, że przynajmniej przedstawił mi się, nie kłamiąc.

Dorion skinął na sługi. Drobny chłopak podbiegł natychmiast z ciężką sakwą, z której wyjął starą, oprawną w grubą skórę księgę. Położył ją na stole, wprawnie odsuwając naczynia. Odszedł, zanim Dorion otworzył ją i zaczął przewracać kartki.

– To Księga Życia – powiedział. – To księga wiedzy o Bogach, o świecie i jego historii, o planach naszych Stwórców i o… Złu. O Zdrajcy Sephu i plugawych sługach jego.

Meredith, który wcześniej postanowił nie tykać niczego, przełamał się jednak i nalał sobie wina. Sączył je powoli, słuchając usypiającej mowy tamtego.

– Żeby ją stworzyć, wielu straciło życie. Najwięksi magowie setki, tysiące lat temu, zapadli w trans wymagający najsilniejszej magii, jaką można sobie wyobrazić, takiej magii, że z transu nikt się już nie obudził. Oddawali życie, by podyktować w malignie czasem tylko kilka słów, czasem coś więcej o naszych Bogach! Umierali, żeby przedrzeć się choć na moment przez niewyobrażalne otchłanie czasu.

– No czytaj, czytaj – mruknął Meredith, krztusząc się winem, które zapiekło go w gardle. Jedyne, co czuł, to nienawiść do sługi Zakonu.

Dorion popatrzył na niego uważnie. Potem przesunął palcem po karcie księgi.

– „Powiedziane jest: jeśli w śnie przyszedł Wielki Kłamca – strzeż się. Powiedziane jest: jeśli za dnia przyszedł Wielki Błazen – postaraj się umrzeć albowiem słowa jego oplotą cię i śmiać się będziesz, i radować, i dnia od nocy nie odróżnisz ani życia od śmierci” – Dorion przewrócił stronę. – „Powiedziane jest: Po trzykroć zapytaj siebie: Śnię ja? Śnię ja? Śnię ja?…”

– Mam wrażenie, że nie śnię – mruknął Meredith, demonstracyjnie szczypiąc się w policzek.

Dorion znowu spojrzał na niego, bez wyrazu, długo, potem opuścił wzrok i przewrócił kilka kart.

– „… a Seph hardo patrzył w oczy Bogów. Nie będzie litości – rzekł – nie będzie zmiłowania, nie będzie przebaczenia… Będzie jeno krew, ogień i płacz… A Bogowie w milczeniu słuchali słów jego.”

Meredith znowu poczuł dreszcze. „Wy jesteście ludem wybranym. Wy przejdziecie przez płomień, krew i łzy…” – tak mówił mu Bóg, który przyszedł jako zwykły proszalnik do chaty wiele lat temu.

– „A Seph, choć świadom swego końca, jeno drwił i urągał: Stworzyłem ich. Stworzyłem, ale nie na obraz i podobieństwo…”

– To nieprawda – Meredith przerwał Dorionowi. – Seph nie stworzył Ziemców.

Mędrzec przerwał, przez chwilę jeszcze bezdźwięcznie poruszając ustami. Potem podniósł wzrok.

– Nie masz nawet pojęcia, z czym rozmawiałeś. To nie jest człowiek, to nie jest demon, jak ty, to nie jest istota, która żyje. To jest rzecz. To jest zwykła rzecz, w którą Seph tchnął oszukańcze, plugawe życie, by była jak ułuda, jak miraż mamiąca ludzi, pchająca ku Złu.

– Więc znowu nie kłamał. Potwierdzasz jego słowa.

Dorion zacytował tym razem z pamięci:

– „Powiedziane jest: jeśli dzień słoneczny, nie będziesz kłamał, że słota, mów, że słońce świeci, ale chmurka, której nie ma, za drzewem się skryła. Powiedziane jest: jeśli na targu rybę i wino sprzedają nie mów, że handel wełną tam jest. Mów, że sprzedają rybę i wino, ale ryba nadpsuta, choćby świeżą była… Wtedy i posłuch zyskasz” – Mędrzec pokiwał głową. – To coś, z czym się zadajesz, nie jest żywe. Rozumu nie ma, pamiętaj. Ma wiedzę i spryt straszliwy. Nie tobie się z tym mierzyć, czarowniku.

– W takim razie jest prawda w jego słowach.

Dorion wziął z talerza mały kawałek sera i włożył do ust.

– O nas kronikarz może napisać: „Dwóch przyjaciół wieczerzało przy stole”. Jaka w tym prawda? Choć przecie wszystko się zgadza, siedzimy, ty łyk wina upiłeś, ja kawałek sera przełknąłem.

– Tylko, że my nie przyjaciele.

– O właśnie. Takoż ci mówi ta rzecz przeklęta. Nie łże, że słota, kiedy słońce świeci. Mówi, że chmurka za drzewem się skryła, choć nigdy chmurki nie było.

– Można więc dowiedzieć się czegoś o planach Bogów od Wcielonego Zła. Choćby i cienia prawdy.

– „Dwóch przyjaciół wieczerzało przy stole” – tyle się dowiedzą nasze wnuki z kronik, jeśliby te powstały. Tyle dowiesz się ty, z przeklętych ust tej rzeczy – zastukał kościstą pięścią w stół.

– Skąd o nim wiecie? – spytał Meredith.

– A wiemy, wiemy… Pamiętaj, to coś nie jest żywe. Może pojawić się jako dziewka przecudnej urody, jako mędrzec, chłopak czy rycerz. Może być ptakiem czy rybą, wężem czy lwem. Ale najchętniej przychodzi we śnie. A wtedy strzeż się! „…albowiem słowa jego oplotą cię i śmiać się będziesz, i radować, i dnia od nocy nie odróżnisz ani życia od śmierci.” – powtórzył poprzedni cytat z księgi. – Czy nie tak jest z tobą czarowniku?

– Wyglądam na takiego, który nic, tylko raduje się od rana do nocy?

– Wyglądasz na takiego, który już nie może odróżnić życia od śmierci – powiedział spokojnie Dorion.

Meredith wzruszył ramionami.

– A nie przyszło ci do głowy, że spojrzeć na zło od wewnątrz, to znaczy kazać mu przemówić i wyłożyć swe racje?

– Jakie racje? – żachnął się Dorion. – Pamiętaj, że mówiąc z nim, rozmawiasz z rzeczą! Spróbuj dowiedzieć się, jakie racje mają twoje sandały!

– Chyba sandały nie są złe – zakpił Meredith. – Czy może się mylę i mam je zzuć natychmiast?

Dorion westchnął ciężko.

– To coś to rzecz, powtarzam. Rozmawiając z tym czymś, nie analizujesz zła, a jedynie pozbawioną motywacji złą wolę. To coś jest tylko złą wolą, nie własną wszakże. Wolą, która skłoniła Sepha do buntu przeciwko Naszym Panom. Za tym czymś nie stoi umysł czy jakaś osoba. To coś pokazuje ci tylko urok zła bezinteresownego. Zła, które czynisz tylko po to, by pokazać własną wolność. Skoro nie jesteś w stanie złamać Porządku siłą, a dowiedziono ci tego naocznie na Wyspie Zakonu, chcesz je obejść chyłkiem, jak najpodlejszy niewolnik, chcąc uzyskać jeno pozór, mroczną ułudę wszechpotęgi…

– Na wyspę wysłał mnie Bóg. Czy i on dał się omotać Złu?

Dorion odchylił się w fotelu, przymykając oczy. Jego palce dotknęły wiszącego na szyi amuletu. Po dłuższej chwili dopiero spojrzał na czarownika zamglonymi oczami.

– Tobie się już wydaje, że Bogów nie ma albo, że są, ale byli właściwie tylko takimi samymi istotami jak ty czy ja. No może trochę bardziej władnymi, trochę starszymi i mądrzejszymi. To straszna ułuda. Bogowie są! Bogowie są prawdziwymi Bogami! To nie ludzie i nie staraj się przypisywać im ludzkich pragnień!

106
{"b":"100632","o":1}