Tego – mówię, wskazując na plik kopert. – Miała byś miłego ojca, pedagoga specjalnego… I może on byłby ci wytłumaczył, że nie można przeciągać w nieskończoność planowania, kiedy określić termin, po którym trzeba zabrać się ewentualnie do nauki, bo matura tuż – tuż.
Gdybyś wyszła za Jędrusia, urodziłabyś sobie zupełnie inne dziecko, a mnie by nie było na świecie. Niewątpliwym faktem jest powszechna jedyność dziedzicznego kodu nukleotydowego, składającego się zawsze z czterech kwasów nukleinowych w rozmaitych kombinacjach. Inny zestaw genów, rozumiesz, DNA i te rzeczy – mówi trzeźwo Tosia i wyciąga rękę po listy.
Tosia, ty to wymyśliłaś?
– Genetycy. A napisał Lem. Mogę? – pstryka palcami z niecierpliwością. W moim kierunku.
Waham się przez moment, czy ona aby dobrze robi, że znów z tej historii chce zdawać maturę? Może lepsza byłaby biologia? I co z tymi listami? Może? Nie? Ale to przecież wszystko już się przedawniło, nawet gdybym Jędrusia zabiła, tobym już wyszła, po dwudziestu latach. Więc daję jej listy. Tosia siada na podłodze, w tym bałaganie, i zaczyna czytać.
Fajne – mówi i wkłada kartki z powrotem do koperty. – Kochałaś go?
Nie wiem, nie pamiętam – mówię niedbale, albo wiem trafiłam na swoje świadectwa ze szkoły średniej i nie mam pojęcia, jak to ukryć przed Tosia.
Jak to, nie wiesz? – Tosia jest oburzona. – Jak nie wiesz, to znaczy, że nie kochałaś!
Kochałam twojego ojca – mruczę, przyglądając się z sentymentem troi z fizyki i z chemii, które okupiłam ciężkim wysiłkiem umysłowym dawno, dawno temu.
Zadawałaś się z dwoma naraz???
Zwariowałaś! – Jakie te dzieci są niemądre. – Twojego ojca poznałam w maturalnej klasie, a Jędrusia wcześniej. Jak poznałam ojca, to już nie pisałam do Jędrusia!
Ale ten Jędruś fajnie pisał! – Tosia odkłada listy i błyszczą jej z podniecenia oczy. – Ojej, mamo, to są twoje świadectwa?
Nie – mówię bezczelnie – twojego wujka, zaplątały się. – Szybko składam czerwonawe kartki i pakuję do koperty. Czuję się w obowiązku poinformować Tosię, że jednak nie żałuję, że mam ją właśnie, a nie jakieś obce dziecko z obcym zupełnie mężczyzną z przeszłości. – Twój ojciec też ładnie pisał, podaj mi listy od ojca, tam leżą…
Tosia rozgląda się bezradnie po podłodze. Niby bystra, a nie zauważyła listów pod kaloryferem, za stertami starych magazynów, kupką czasopism sprzed trzech lat, zdjęciami, pudełkiem po butach, z którego wyjęłam stare rachunki, i bardzo starymi brudnopisami odpowiedzi listów, które niegdyś przyszły do redakcji, a które czekają, aż je wklepię w bazę danych. Moja córka patrzy na mnie i rozkłada ręce.
Gdzie tam? – Pod kaloryferem.
Tosia podnosi się, przekracza stertę książek do upchania na półkach, stertę kaset, które miałam kiedyś opisać, ale nigdy tego nie zrobię, bo nawet nie pamiętam nazw zespołów, które tam nagrywałam, akt notarialny kupna ziemi, umowę z MPO, czarne pończochy z niebieskim połyskiem, które dostałam od Cioci Kombatantki z dziesięć lat temu albo i więcej, i które miałam w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim przed sylwestrem, oddać do repasacji, a zapomniałam, ale szkoda wyrzucić, choć już chyba nie ma repasacji, i podnosi listy.
– Mogę sobie poczytać? Wezmę na górę…
No właśnie. Tak się kończy dobra wola, zawsze jakimś wpadunkiem. Jędrusia listy dałam, a własnego ojca nie dam dziecku przeczytać?
Możesz, tylko potem odłóż na miejsce.
Pod kaloryfer? – pyta moja córka w swoich spodniach od dresu i moim czerwonym swetrze, niewinnie pyta, jakby nic złego nie miała na myśli.
– Do ręki mojej oddaj – mruczę i zagłębiam się w pozew rozwodowy, który, byłam przekonana – wy rzuciłam parę lat temu.
Nasze małżeństwo od początku nosiło trwałe cechy małżeństwa nieudanego, rozbieżnego w sposobie traktowania obowiązków…
Oczywiście że rozbieżnie traktowaliśmy swoje obowiązki! On nie miał żadnych, bo przecież zarabiał na dom! A ja zarabiałam, wychowywałam dziecko, myłam okna, wynosiłam śmieci, gotowałam, piekłam szarlotkę, nie używałam czosnku, bo nie lubił itd., itd. Kretyn! Trwałe cechy nieudanego małżeństwa – kto mu do cholery ten pozew pisał? A listy takie przyjemne. To ciekawe przeczytać sobie korespondencję od a do zet – od: całuję ciebie listownie, marząc że już wkrótce, poprzez: dotykałem pościeli, w której wczoraj spałaś, do: od początku nosiło trwałe cechy nieudanego związku…
– Pomóc ci, mamo? Trzeba to wyrzucać. Wyrzucać, nie zbierać.
Właśnie wyrzucam.
No to co mogę stąd wynieść? – pyta Tosia.
Co? – ogarniam już przytomniejszym wzrokiem cały bałagan.
Co mogę wyrzucić?
Rozglądam się. W starych gazetach są czasami ciekawe rzeczy. Skoro ich od razu nie wyrzuciłam, to znaczy, że coś tam było ciekawego, co mogło się przydać. Muszę przejrzeć raz jeszcze każdy egzemplarz osobno. Listów nie będę wyrzucać, bo to kawałek mojego życia, co komu przeszkadza, że sobie leżą spokojnie w pudełku po butach. Niech zostaną dla potomności na dowód, że ktoś mnie kochał, a nie tylko na ekranie trzy zdania sklecał, jak Adaśko. Rachunki muszę sprawdzić, do pięciu lat, tak jak PIT – y, trzeba trzymać.
Jeszcze nic.
Jak to nic, mamo… – Tosia wpada w jęczenie. – Ty nigdy nic nie wyrzucasz, ty tylko przekładasz z miejsca na miejsce.
Teraz wyrzucę. Słowo – mówię zupełnie serio do swojej córki, która powinna iść na górę uczyć się, a nie przeszkadzać mi w robieniu porządków.
Zrób porządek z szufladzie ze starymi dokumentami. Niepotrzebne wyrzuć. Przedtem oczywiście zrób kserokopie, na wszelki wypadek – mówi Tosia kąśliwie głosem sztywnym spikerskim, przez nos i znakomicie udając szczękościsk, zupełnie jakby pracowała w Całodobowym Dzienniku, robiąc akcent nie na tych sylabach, co trzeba, i wysuwa się cicho z pokoju, z listami Tego od Joli w ręku, przekraczając po raz kolejny kupę niepotrzebnych rzeczy, z którymi tak trudno mi się rozstać.
Swoją drogą, ciekawa jestem, czy tych z telewizji specjalnie oduczają porządnego mówienia? Biorą na jakieś bezpłatne kursy i biedakom wyrywają język ojczysty z korzeniami?
Wzdycham ciężko i ogarniam spojrzeniem swój pokój. Porządkując w takim tempie, już koło poniedziałku będę przy tapczanie. Bohatersko podejmuję próbę nieczytania starych czasopism – trudno, wyrzucam. Po południu w pokoju się nieco przejaśnia, nawet Borys z zainteresowaniem położył się na progu. Jestem w dużo lepszym humorze, mimo że nie mogę znaleźć aktu rozwodu. Czy ja go w ogóle brałam z sądu? A właściwie po co mi akt rozwodu właśnie teraz, dzisiaj, w pogodną wolną sobotę, którą mogę sobie spędzić na zasłużonym odpoczynku?
Droga Redakcjo
Droga Judyto,
pobyt tutaj skłania mnie do pewnych przemyśleń na temat naszego związku. I właściwie chciałem Ci zaproponować – może byśmy wykorzystali ten czas na przemyślenie i zastanowienie się nad naszym życiem? Podjęliśmy decyzje raczej ad hoc, trochę nie uwzględniając różnych okoliczności. Jednym słowem, warunków, w jakich się spotkaliśmy, osób, które są zamieszane w nasze życie. Uświadomiłem sobie, że spotkaliśmy się w takim czasie, kiedy Ty byłaś jeszcze we wstrząsie porozwodowym lub ledwo z niego wychodziłaś i śmieszne to może w ustach dojrzałego mężczyzny, za którego się uważam – Twoje serce z wdzięcznością przyjęło moją miłość, na którą oprócz zauroczenia złożył się podziw dla Twojej dzielności i determinacji. Teraz zrozumiałem, że przecież, kiedy mnie tak nieodwołalnie opuściła żona, długo zbierałem się do życia.
Mam wrażenie, że będziemy lepiej wiedzieli, o co nam chodzi, jeśli przestaniemy się ze sobą kontaktować i każde z nas, z osobna, zastanowi się, co jest dla niego ważne. Nie chciałbym, żebyś potraktowała ten mój list jako nieprzemyślany – długo zastanawiałem się, czy mogę Cię o to prosić.
Wracam na początku kwietnia. Trzy miesiące to nie wieczność, ale rozstanie sprzyja bliższemu oglądowi sytuacji. Taka jest mój a propozycja, co Ty na to? Pozdrawiam.