Głowa Tkacza obróciła się nieludzko płynnym ruchem. Liczne, błyszczące oczy przyjrzały się całej sali. Żaden człowiek nie odważył się nawet drgnąć.
Nagle gdzieś na zewnątrz rozległ się głos Benthama Rudguttera, pełen napięcia i gniewu.
– Tkaczu! – zawołał burmistrz. – Mam dla ciebie prezent i wiadomość! Na moment zapadła cisza, a potem para nożyc wysadzanych masą perłową z klekotem potoczyła się po podłodze. Tkacz zatarł ręce w zdumiewająco ludzkim geście zadowolenia. Z zewnątrz dobiegł dźwięk otwieranych i zamykanych nożyczek.
…PIĘKNIE PIĘKNIE BŁAGALNE CIACH-CIACH LECZ CHOĆ ONE WYGŁADZAJĄ KRAWĘDZIE I TNĄ SZORSTKIE WŁÓKNA Z ZIMNYM CHRZĘSTEM PODOBNYM DO EKSPLOZJI JA MUSZĘ ZOSTAWIĆ JE I ZAJĄĆ SIĘ ODTWORZENIEM WZORU TU I Z POMOCĄ AMATORÓW NIC NIE WIEDZĄCYCH ARTYSTÓW NAPRAWIĆ KATASTROFALNE ROZDARCIE KTÓRE RODZI BRUTALNĄ ASYMETRIĘ W BŁĘKITNYCH POŁACIACH BO NIE MOŻE BYĆ ŻEBY SIEĆ ZERWANA I POZBAWIONA WZORU TAK TRWAŁA GDY UMYSŁY TYCH ZDESPEROWANYCH WINNYCH I OSAMOTNIONYCH SĄ WYBORNYMI GOBELINAMI PRAGNIEŃ GDY WIDZĘ CĘTKOWANE SPLOTY ICH MARZEŃ BO ONI CHCĄ PRZYJACIÓŁ PIÓR WIEDZY SPRAWIEDLIWOŚCI ZŁOTA…
Głos Tkacza zawibrował niezrozumiałą, jękliwą uciechą. Długie nogi poruszyły się nagle z zatrważającą prędkością. Istota błyskawicznie przemierzyła salę, wzbudzając zmarszczki przestrzeni.
Milicjanci pochyleni nad Lemuelem upuścili pałki i rzucili się do panicznej ucieczki. Pigeon spojrzał opuchniętymi oczami na pajęcze ciało, bezsilnie uniósł ręce i próbował krzyczeć ze strachu.
Tkacz zawisł nad nim na moment, a potem znowu popatrzył w górę, na platformę. Odstąpił pół kroku od rannego i znienacka, w zupełnie niewytłumaczalny sposób znalazł się na piętrze, o kilka stóp od Isaaca i Yagharka, którzy ze zgrozą wlepili wzrok w jego potworną postać, sparaliżowani strachem. Ostro zakończone stopy zastukały o drewnianą podłogę i pająk stanął przed nimi. Garuda przemógł się wreszcie i próbował uskoczyć, ale Tkacz był szybszy.
…SĄ DZICY I NIEPRZENIKNIENI… zaśpiewał i zgarnął Yagharka błyskawicznym ruchem, chwytając go pod ramiona i unosząc jak niegrzeczne, wyjące z przerażenia dziecko.
…CZARNI I RDZAWI… ciągnął Tkacz. Poruszył się znowu elegancko, jak tancerka sunąca na palcach i przez niepojęte zakrzywienie przestrzeni znalazł się znowu nad skuloną postacią Lemuela. Chwycił pośrednika i unieruchomił pod pachą obok Yagharka.
Milicjanci cofali się, zdumieni i wystraszeni. Na zewnątrz znowu rozległ się głos burmistrza Rudguttera, ale już nikt go nie słuchał.
Tkacz zrobił krok i ponownie stanął na platformie obok Isaaca.
…EKSTRAWAGANCCY ŚWIECCY WSZĘDOBYLSCY… zanucił, chwytając uczonego.
Isaac nie mógł nic zrobić. Dotyk Tkacza był zimny i niezmienny, w pewien sposób nierealny. Jego skóra dorównywała gładkością polerowanemu szkłu. Mężczyzna poczuł, że pająk unosi go z przerażającą łatwością i układa pod kościstym ramieniem w możliwie najwygodniejszy sposób.
…TOTALNIE NIEDBALI WALECZNI… usłyszał Isaac, kiedy Tkacz poruszył nogami w oszałamiającym tempie i w mgnieniu oka pokonał dystans dwudziestu stóp, dzielący go od nieruchomego ciała Derkhan. Milicjanci pilnujący leżącej rozstąpili się, kierowani wspólnym strachem. Tkacz podniósł Derkhan i umieścił obok Isaaca, który z ulgą poczuł przez ubranie ciepłotę jej ciała.
Grimnebulin rozglądał się na wszystkie strony, próbując przewidywać ruchy pająka, który tym razem przesunął się w bok, ku dalekiej ścianie magazynu. Stał tam konstrukt, o którego istnieniu uczony zdążył już zapomnieć. Powróciwszy do miejsca, w którym zwykł był odpoczywać po pracy, automat przyglądał się spokojnie atakowi milicji. Teraz zaś, widząc zbliżającego się Tkacza, zwrócił obiektyw w jego stronę. Olbrzymi pająk uniósł go między dwiema ostro zakończonymi kończynami i postawił sobie na chitynowym grzbiecie. Konstrukt chwiał się niebezpiecznie, ale nie spadł mimo dość gwałtownych ruchów wielkiego ciała Tkacza.
Nagły i potworny ból omal nie rozłupał czaszki Isaaca. Mężczyzna krzyknął przeraźliwie i poczuł, że fala gorącej krwi napływa mu do twarzy. Pół sekundy później usłyszał nieludzki wrzask Lemuela.
Mimo bólu i ciśnienia rozsadzającego oczy spostrzegł, że magazynowa hala, która była jego domem i miejscem pracy, zaczyna migotać w rytmie przejść Tkacza z jednego wymiaru w drugi. Pająk stanął nagle obok milicjantów i wykonał jednym z ostro zakończonych ramion ruchy zbyt szybkie, by można było je zauważyć. Funkcjonariusze kolejno zaczynali wrzeszczeć z bólu, jakby dopadał ich błyskawicznie rozprzestrzeniający się wirus ciężkiej choroby.
Wreszcie Tkacz stanął na środku sali, przyciskając łokcie do boków w taki sposób, by jego więźniowie nie mogli się poruszyć. Nieznacznym ruchem przedramienia wyrzucił na podłogę garść zabarwionych na czerwono przedmiotów. Isaac uniósł głowę i rozejrzał się, próbując dostrzec cokolwiek mimo narastającego bólu poniżej skroni. Wszyscy wyli, zwijali się z bólu i przyciskali dłonie do głów, bezskutecznie próbując powstrzymać palcami upływ krwi. Isaac spuścił wzrok.
Z dłoni Tkacza wysypały się na podłogę zakrwawione, ludzkie uszy.
Płynąca z nich jeszcze posoka rozlała się ciemną plamą po zakurzonych deskach. Świeżo ucięte kawałki mięsa i chrząstek ułożyły się w idealny kształt nożyc.
Tkacz spojrzał w górę i poruszył się bez najmniejszego wysiłku, mimo iż obładowany był niebagatelnym ciężarem czterech ciał i maszyny wielkości człowieka.
…GORLIWI I ROZKOSZNI… wyszeptał i zniknął.
To, co było doświadczeniem, staje się snem, a potem wspomnieniem. Nie widzę już granic między tymi trzema zjawiskami.
Tkacz, wielki pająk, pojawił się wśród nas.
W Cymek nazywamy go furiach-yajh-hett: tańczący szalony bóg. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek go zobaczę. Wszedł przez tunel z innego świata i stanął między nami a stróżami prawa. Ich pistolety milczały. Słowa zdechły w ich gardłach jak muchy w sieci.
Tańczący szalony bóg przemierzał salę dzikim, zupełnie obcym nam krokiem. Przygarnął nas do siebie – nas, renegatów, przestępców. Uchodźców. Konstrukty, które potrafią opowiadać; uziemionych garudów; reporterów, którzy sami trafiają na pierwsze strony gazet; naukowców-przestępców i przestępców służących nauce. Tańczący szalony bóg zebrał nas wszystkich jak przypadkowych wyznawców, których trzeba zganić za zboczenie z właściwej drogi.
Błysnęły jego dłonie-noże. Ludzkie uszy sypnęły się w pył jak mięsisty deszcz. Mnie oszczędzono. Moje zakryte piórami uszy nie uradowałyby szalonego pająka. Słuchając jęków i okrzyków bólu, furiach-yajh-hett, oddawał się tańcowi radości.
Aż wreszcie zmęczył się i przez fałdy materialnego świata opuścił stary magazyn.
Przeszedł do innej przestrzeni.
Zamknąłem oczy.
Poruszałem się w kierunku, o którego istnieniu w ogóle nie miałem pojęcia. Czułem poślizg niezliczonych nóg, na których tańczący szalony bóg gnał zwinnie po potężnych niciach mocy. Truchtem pokonywał zakręty na drodze do naszej rzeczywistości, niosąc nas w ramionach. Czułem ból w brzuchu, gdy moje ciało zahaczało o włókna, z których zbudowany jest świat. Na obcych nam równinach odczuwałem swędzenie skóry.
Na chwilę udzieliło mi się szaleństwo boga. Przez moment silniejsze ode mnie było pragnienie wiedzy. Domagało się zaspokojenia, więc na ułamek sekundy otworzyłem oczy.
Przez czas trwania jednego, przeraźliwego, ciągnącego się w nieskończoność oddechu widziałem rzeczywistość, w której brodził tańczący szalony bóg.
Oczy swędziały mnie i łzawiły; czułem, że za chwilę eksplodują, jakby miały za sobą tysiąc piaskowych burz. Nie były w stanie przyjąć w pełni widoku, który rozciągał się przed nimi. Biedne, starały się jak mogły, chcąc dostrzec to, co niedostrzegalne. Dlatego dotarł do mnie jedynie ułamek, fragment obrazu.
Widziałem – albo zdawało mi się, że widziałem, albo wmówiłem sobie, że widziałem – bezmiar, przy którym karłowate jest nawet niebo nad pustynią. Bezmiar jak paszcza Lewiatana. Jęczałem i słyszałem w pobliżu jęki innych. We wszystkich kierunkach i wymiarach rozciągała się gigantyczna sieć, obejmująca swymi niezliczonymi węzłami cały czas i życie wszelkich istot.
Wiedziałem, że znam jej budulec.
Pełzające uniwersum kolorów, chaos tekstur składających się na nieskończenie złożoną tkaninę… wszystko to rezonowało od kroków tańczącego szalonego boga. Rozchodzące się wibracje rozbrzmiewały w eterze echem odwagi albo głodu, albo architektury, albo kłótni, albo kapusty, albo morderstwa, albo betonu… Włókno oznaczające motywację lecącego szpaka łączyło się z grubą i lepką nicią śmiechu młodego złodzieja, by naprężonym, jedwabnym włosem wprząc się we fragment reprezentujący siedem podpór dachu katedry. Nie kończący się splot rozprzestrzeniał się we wszystkich możliwych i niemożliwych płaszczyznach.
Każda intencja, interakcja, motywacja, każdy kolor, każde ciało, każda akcja i reakcja, każdy fragment rzeczywistości fizycznej i zrodzonej z niej myśli, każde połączenie, każdy moment historii i przyszłości, każdy ból zęba i kamień brukowy, każde uczucie, każde narodziny, każdy banknot, każda, ale to każda rzecz jest bowiem wpleciona w nieskończoną, rozłożystą pajęczynę.
Nie ma ona ani początku, ani końca. Jest złożona bardziej niż umysł rozumnej istoty. Jest to dzieło takiej piękności, że moja dusza szlochała.
Tętniła życiem. Widziałem też innych z rodzaju naszego opiekuna, innych tańczących szalonych bogów, przemykających gdzieś po bezmiarze sieci.
Spostrzegłem i odmienne stworzenia, niezwykłe i straszliwe, o których nie będę wspominał.
Pajęczyna nie jest jednak bez skazy. W wielu miejscach jej włókna są zerwane, a barwy wyblakłe. Tu i ówdzie wzory są rozciągnięte i niestabilne. Kiedy mijaliśmy te rany, czułem, że tańczący szalony bóg zatrzymuje się i napręża kądziołek, naprawiając i barwiąc na nowo niezwykłą sieć.