Wszystko wskazywało na to, że konstrukt, który przez długie lata zamiatał podłogę w laboratoriach Davida i Lublamaia, wreszcie wyzionie ducha. Pogwizdywał i kręcił się w kółko, z maniakalnym uporem polerując deski w losowo wybranych miejscach, jakby były szlachetnymi kamieniami. Zdarzały się dni, kiedy poranne rozgrzewanie mechanizmu zabierało mu bitą godzinę. Coraz częściej zamykał się w pętlach programowych, bez końca powtarzając te same, krótkie sekwencje czynności.
Isaac nauczył się ignorować cykliczne, neurotyczne jęki konstruktu. Pracował z zapałem, posługując się obiema rękami jednocześnie: lewą notował swoje przemyślenia w formie diagramów, a prawą wprowadzał równania do niedużej maszyny liczącej o sztywnych klawiszach i wciskał w szczelinę karty perforowane, na których utrwalił algorytmy działania. Rozwiązywał te same problemy za pomocą kilku różnych programów, by porównać odpowiedzi i zapisać je w postaci kolumn liczb.
Niezliczone księgi na temat teorii lotu, które zapełniały półki jego laboratorium, zostały zastąpione – z niemałą pomocą ze strony Miętafiksa – przez równie wielką liczbę tomów poświęconych teorii jednorodnego pola i arkanom matematycznej teorii kryzysu.
Już po dwóch tygodniach badań w umyśle Isaaca zaszła zadziwiająca zmiana. Rekonceptualizacja wydała mu się czymś nieskończenie prostym, do tego stopnia, że nawet nie zauważył skali dokonanego odkrycia. Miał wrażenie, że nie wydarzyło się nic szczególnego, że snuł rozważania tak, jak czynił to zawsze w toku wewnętrznego dialogu. Blask geniuszu nie spłynął na umysł Isaaca Dana der Grimnebulina gwałtownie, jak zimne światło błyskawicy. Po prostu pewnego dnia, gdy – jak zwykle – przygryzał końcówkę ołówka, w jego głowie pojawiła się niezbyt spektakularna myśl: „Zaraz, zaraz, a gdyby zrobić to na przykład w taki sposób…”
Minęło półtorej godziny, zanim Isaac zdał sobie sprawę z faktu, iż to, co wydawało mu się jeszcze jednym w długiej serii modeli teoretycznych, okazuje się czymś znacznie ciekawszym. Rozpoczął więc systematyczne próby dowiedzenia, że jest to droga fałszywa. Pracowicie konstruował matematyczne scenariusze, które miały wymazać raz na zawsze kolumny skomplikowanych równań. Lecz wszystkie próby spełzły na niczym. Równania trwały niewzruszenie.
Upłynęły jeszcze dwa dni, nim Grimnebulin począł wierzyć, że udało mu się rozwiązać fundamentalny problem teorii kryzysu. Chwil euforii było niewiele, znacznie więcej zaś ostrożnej nerwowości. Isaac z wielkim mozołem i w żółwim tempie przeglądał uczone księgi, aby upewnić się, że nie popełnił jakiegoś oczywistego błędu i że nie powtórzył czyjejś dawno obalonej teorii.
Równania jednak trzymały się mocno. Starając się zapanować nad pychą, Isaac coraz bardziej gorączkowo poszukiwał przyczyn, które mogłyby obalić jego wiarę w sukces: w rozwiązanie odwiecznego problemu matematycznej prezentacji, kwantyfikacji energii kryzysowej.
Wiedział, że powinien natychmiast rozpocząć dyskusje z kolegami po fachu i czym prędzej opublikować swoje odkrycie, a raczej „wstępne wyniki trwających jeszcze badań”, na łamach „Przeglądu Fizyki Filozoficznej i Taumaturgii” lub „Jednorodnego Pola”. Skala sukcesu oszołomiła go jednak tak bardzo, że postanowił zignorować tradycyjną metodę postępowania. „Najpierw muszę być absolutnie pewny” – pomyślał. „Jeszcze kilka dni, tygodni, może miesiąc lub dwa… Potem będę publikował”. Nie powiedział o niczym Lublamaiowi i Davidowi, ani nawet Lin, co było jeszcze bardziej zdumiewającym posunięciem. Isaac był osobnikiem gadatliwym, zawsze gotowym do mówienia o wszystkim, co mu ślina na język przyniosła – o nauce, świństwach czy plotkach towarzyskich. Trzymanie czegokolwiek w tajemnicy zdecydowanie nie leżało w jego naturze. Znał siebie wystarczająco dobrze, żeby mieć świadomość tego faktu i rozumieć jego znaczenie: był po prostu przejęty do głębi i równie mocno podniecony odkryciem, którego dokonał.
Raz za razem wędrował myślą wstecz, analizując każdy krok procesu formułowania wniosków. Uświadomił sobie, że wszystkie postępy w badaniach, które poczynił na przestrzeni ostatniego miesiąca, podparte pięcioletnimi eksperymentami, były następstwem analizy bardzo konkretnych, praktycznych zastosowań teorii. Jego studia nad teorią kryzysu znajdowały się w impasie, póki nie pojawił się Yagharek ze swym intrygującym zleceniem. Isaac nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, ale największych postępów w formułowaniu teorii dokonywał wtedy, gdy pracował nad jej zastosowaniem w praktyce. Dlatego też postanowił nie zanurzać się zbytnio w abstrakcyjnych rozważaniach – zamierzał przede wszystkim skoncentrować się nad problemem lotu Yagharka.
Nie pozwalał sobie też na rozmyślania o konsekwencjach odkrycia, na to było jeszcze za wcześnie. Wszystko, do czego doszedł w toku rozważań i obliczeń, starał się przede wszystkim wykorzystać jako kolejny krok do przywrócenia Yagharkowi zdolności unoszenia się w przestworzach. Było to trudne – chwilami wręcz perwersyjne – zadanie; musiał nieustannie panować nad pragnieniem rozwijania tak doskonale zapowiadającej się teorii. W myślach porównywał tę sytuację do pracy z rękami złożonymi na plecach lub jeszcze trafniej – do prowadzenia badań kątem oka. A jednak, choć wydawało się to nieprawdopodobne, nawet utrzymując tak surową samodyscyplinę, Isaac dokonywał postępów teoretycznych w takim tempie, o jakim sześć miesięcy wcześniej nawet nie marzył.
„Jestem na najlepszej drodze do wszczęcia naukowej rewolucji” – myślał niekiedy i natychmiast ganił się za poświęcanie uwagi sprawom teoretycznym. „Wracaj do pracy” – napominał się surowo. „Masz wysłać tego garudę w powietrze”. Serce jednak biło mu silniej z podniecenia, a na jego twarzy raz po raz ukazywał się szeroki, niemal histeryczny uśmiech zadowolenia. Zdarzały się chwile, kiedy czuł nieodpartą potrzebę spotkania z Lin. Odnajdywał ją wtedy – o ile, rzecz jasna, nie pracowała nad swym tajemniczym dziełem w równie tajemniczym miejscu – i kusił do powrotu do mieszkania namiętnymi pieszczotami, które tak lubiła i które działały na nią nawet wtedy, gdy była wyczerpana. Przeważnie jednak spędzał dni w samotności, bez reszty pochłonięty badaniami.
Isaac nadawał swym niezwykłym pomysłom coraz bardziej konkretny wymiar; zaczął szkicować plany maszyny, która rozwiązałaby problem Yagharka. Z czasem w niewyraźnych rysunkach zaczął powracać ten sam kształt – najpierw niestarannie nabazgrany, otoczony strzałkami i notowanymi pospiesznie tekstami objaśnień, a potem coraz bardziej konkretny. Wreszcie nadszedł czas na sporządzenie dokładnego rysunku tuszem. Pojawiły się na nim starannie prowadzone linie i precyzyjnie obliczone krzywe. Powstawał schemat budowy maszyny.
Yagharek odwiedzał niekiedy laboratorium Isaaca, ale tylko wtedy, gdy nie było tam nikogo więcej. Uczony przyzwyczaił się już do skrzypienia drzwi w środku nocy i do widoku pełnej godności sylwetki ponurego garudy.
Przekonał się z czasem, że tłumaczenie Yagharkowi postępów w pracy pomaga mu lepiej zrozumieć własne pomysły. Oczywiście nie zagłębiał się w meandry teorii; opowiadał jedynie o praktycznym jej zastosowaniu, ledwie zahaczając o kwestie matematyczno-filozoficzne. W jego głowie kłębiły się całymi dniami tysiące idei i potencjalnych projektów, a skuteczną metodą na ich okiełznanie okazało się mówienie niespecjalistycznym językiem o sposobach dotarcia do energii kryzysowej. Uporządkowanie konceptów pozwoliło mu na ponowną ocenę wielu trajektorii myślenia – niektóre odrzucił, innym poświęcił więcej czasu.
Z czasem zaczął polegać na zainteresowaniu Yagharka. Kiedy mijało zbyt wiele dni bez rozmowy z garudą, zaczynał tracić koncentrację. Spędzał wtedy długie godziny, wpatrując się w wielką gąsienicę.
Stworzenie pasło się dreamshitem od blisko dwóch tygodni, rosnąc bezustannie. Kiedy osiągnęło trzy stopy długości, Isaac spanikował i przestał podawać mu pokarm. Klatka była już stanowczo za mała; dalszy rozwój zwierzęcia i tak byłby niemożliwy. Gąsienica spędziła dzień lub dwa, kręcąc się po ciasnym wnętrzu więzienia i z nadzieją szukając resztek narkotyku i coraz smętniej kiwając głową. Kiedy przekonała się, że niczego nie znajdzie, popadła w apatię, jakby pogodziła się ze swoim losem. Nawet desperackie sygnały głodu, które wysyłała poprzednio całym ciałem, osłabły i zanikły.
Nie poruszała się prawie – jej pękaty korpus falował tylko nieznacznie, gdy przeciągała się, jakby ziewała. Jedynym ruchem, który nie ustawał w niej ani na chwilę, było ledwie widoczne pulsowanie. Isaac nie wiedział, czy jest to objaw oddychania, pracy serca, czy może czegoś zupełnie innego. Mimo spadku aktywności zwierzę wyglądało na zdrowe; sprawiało jednak wrażenie, jakby na coś czekało.
Czasami, kiedy jeszcze wrzucał ostatnie drobiny dreamshitu wprost w rozchylone żuwaczki gąsienicy, Isaac wspominał własne doświadczenie z narkotykiem. Czyniąc to, czuł zupełnie niezrozumiałą, lekką tęsknotę. Nie była to jednak nostalgia – Grimnebulin pamiętał dokładnie uczucie tarzania się w brudzie; wrażenie totalnego skalania; dezorientację i nudności; panikę wywołaną zagubieniem w morzu emocji, a nawet nagłą świadomość, że owa panika nie należy do niego, jest jedynie wdzierającym się do jego umysłu strachem innej istoty… A jednak mimo tak fatalnych wspomnień spoglądał na śniadanie gąsienicy okiem tyleż ciekawym, co… może nawet łakomym.
Niepokoiły go takie myśli. W sprawie narkotyków zawsze przejawiał bezwstydne tchórzostwo. W studenckich czasach zdarzało mu się, rzecz jasna, palić skręty mgłoziela i chichotać przy tym z niepojętym rozbawieniem. Nigdy jednak nie miał odwagi spróbować czegoś mocniejszego. Nieokreślone pragnienie, które odczuwał na widok grudek dreamshitu, nie stłumiło w nim owych obaw. Nie miał pojęcia, jak bardzo uzależniający może być ten nowy narkotyk, i z całą mocą przeciwstawiał się słabym jak na razie impulsom ciekawości.
Dreamshit miał być karmą dla gąsienicy, i tylko dla niej.
Isaac postarał się przenieść swą ciekawość z doznań zmysłowych na bardziej intelektualne zadania. Znał osobiście tylko dwóch chymików. Obaj byli skończonymi świętoszkami i mniejsze szanse miał na namówienie ich na rozmowę o nielegalnym narkotyku niż na taniec nago na środku ruchliwej ulicy Tervisadd. Musiał więc skorzystać z pomocy innych znajomych: tych, którzy bywali w podejrzanych tawernach na Polach Salacusa. Jak się okazało, wielu z nich miało kontakt z dreamshitem, a kilku zażywało tę substancję regularnie.