Lin pojęła, że żyje w królestwie, które na dłuższą metę nie ma szans przetrwania – w królestwie kapłanek, orgii i chałupniczego przemysłu, w pełni zależnego od gospodarki Nowego Crobuzon, której ogrom khepri nazywały górnolotnie „dodatkiem do Kinken”. Świętoszkowatość, dekadencja, niestałość i snobizm tutejszej populacji zlewały się w dziwną, neurotyczną i zdecydowanie pasożytniczą mieszankę.
Wielki gniew wzbudziła w Lin świadomość, iż tak naprawdę Kinken jest społecznością znacznie mniej uczciwą niż Creekside. Myśl ta nie wywołała w niej jednak nostalgii za beznadziejnym dzieciństwem; powrót do slumsów nie wchodził w rachubę. Jeżeli miała pożegnać Kinken tak, jak kilka lat wcześniej pożegnała wyznawców Owadziego Aspektu, pozostawała jej tylko jedna droga: na zewnątrz.
Lin nauczyła się więc mowy znaków i odeszła.
Nigdy nie była na tyle naiwna, by wierzyć, że przez innych mieszkańców metropolii kiedykolwiek przestanie być postrzegana jako khepri. Jednakże dla spokoju własnego sumienia mogła przestać próbować być zwyczajną khepri, tak jak kiedyś spróbowała przestać być zaszczutym owadem. I dlatego tak bardzo zdziwiły ją uczucia, które nagle związały ją z Mamą Francine. Nie chodziło tylko o to, że Mama Francine sprzeciwia się panu Motleyowi. Lin zdała sobie sprawę, że najbardziej porusza ją fakt, iż to khepri bez trudu odbiera terytorium łowieckie złemu człowiekowi.
Nie zamierzała jednak udawać nawet przed sobą, że coś z tego rozumie. Przez długi czas siedziała w cieniu figowców albo dębów, albo grusz, w samym sercu Kinken – dzielnicy, którą gardziła od lat – otoczona siostrami, dla których była skończoną outsiderka. Nie chciała wracać do ich stylu życia, podobnie jak nie chciała wyznawać Owadziego Aspektu. I dlatego nie była w stanie pojąć, dlaczego Kinken daje jej wielką siłę.