– Przyszedł pewien dżentelmen… z małym chłopcem. Chcą się z panem zobaczyć, panie burmistrzu – powiedziała Davinia, pochylając się nad wylotem rury zapewniającej jej łączność z gabinetem zwierzchnika. – Ów dżentelmen kazał mi przekazać, że przysyła go pan Rescue w sprawie… robót hydraulicznych w Dziale Badań i Rozwoju. – Głos kobiety zadrżał nieznacznie, gdy powtarzała w oczywisty sposób zaszyfrowaną wiadomość.
– Wpuść ich – odparł natychmiast Rudgutter, rozpoznając hasło ustalone z łapowżercami.
Wiercił się niespokojnie w swym głębokim fotelu. Wreszcie masywne drzwi Sali Lemquista otworzyły się wolno i pojawił się w nich dobrze zbudowany, niespokojny młody człowiek, prowadzący za rękę przerażonego dzieciaka. Chłopiec odziany był w łachmany, jakby przyszedł do najważniejszej osoby w mieście wprost z najbiedniejszej ulicy. Na jednym z ramion miał wielką opuchliznę, owiniętą szczelnie brudnym bandażem. Odzież muskularnego mężczyzny była przyzwoitej jakości, ale dziwacznie zestawiona. Miał on na sobie obszerne spodnie, przypominające pantalony noszone przez kobiety rasy khepri. Wyglądał w nich dość niemęsko, mimo imponującej budowy ciała.
Rudgutter ze złością spojrzał na niego zmęczonymi oczami.
– Siadajcie – powiedział i machnął w stronę osobliwej pary pękiem zadrukowanych papierów. Mówił szybko. – Jedno niezidentyfikowane, bezgłowe ciało, przypięte do bezgłowego ciała psa; oba złączone z martwymi łapowżercami. Para żywicieli i łapowżerców, spięta pasami; wszyscy pozbawieni zmysłów. Vodyanoi i… – burmistrz zerknął na milicyjny raport -…i młoda kobieta. Zdołaliśmy wydobyć łapowżerców, zabijając przy tym gospodarzy – mówię o prawdziwej, biologicznej śmierci, nie o tym niedorzecznym stanie zawieszenia, w którym trwali – i przenieśliśmy ich do nowych żywicieli, konkretnie do pary psów, ale nie poruszyli się. Tak jak podejrzewaliśmy, wyssanie zawartości mózgu gospodarza oznacza identyczny los dla łapowżercy. – Rozparłszy się wygodnie w fotelu, Rudgutter spojrzał surowo na dziwną parę głęboko wstrząśniętych ludzi. – Tak… – rzekł powoli po chwili milczenia. – Jestem Bentham Rudgutter. Spodziewam się, że powiecie mi zaraz, kim jesteście, gdzie jest MontJohn Rescue i co się właściwie stało.
*
W sali konferencyjnej w pobliżu wierzchołka Szpikulca Eliza Stem-Fulcher spoglądała ponad wielkim stołem na swego rozmówcę, kaktusa. Jego głowa, wyrastająca wprost z korpusu, sięgała znacznie wyżej niż jej. Ramiona, podobne do olbrzymich konarów drzewa, ułożył na gładkim blacie. Jego skóra naznaczona była tysiącami zadrapań i zrośniętych rozdarć, zgodnie z kaktusową modą tworzących blizny i zgrubienia roślinnej tkanki.
Usunął kolce ze strategicznych punktów swego ciała. Wewnętrzne strony ramion i nóg, dłonie i wszelkie inne miejsca, w których skóra mogła ocierać się o skórę, były wolne od ostrych igieł. Piękny, czerwony kwiat tkwił na jego szyi jeszcze od wiosny. Z ramion i piersi pączkowały zawiązki nowych kończyn.
Siedział w milczeniu, czekając, aż Stem-Fulcher przemówi.
– Jak nam wiadomo – zaczęła ostrożnie – ostatniej nocy wasze patrole naziemne nic nie wskórały. Podobnie jak nasze, dodam uczciwie. Pewne doniesienia wymagają jeszcze weryfikacji, ale niewykluczone, że doszło do kontaktu między ćmami a naszą małą… jednostką powietrzną. – Kobieta zerknęła przelotnie w papiery. – Oczywistym wydaje się więc to – ciągnęła – że zwykłe przeczesywanie miasta nie przyniesie pożądanych rezultatów. Z wielu powodów, o których już rozmawialiśmy – a przede wszystkim przez wzgląd na nasze nieco odmienne metody działania – uważam, że sformowanie wspólnych, mieszanych patroli nie byłoby posunięciem zbyt owocnym. Z pewnością jednak ma sens koordynowanie naszych działań. I dlatego ustanowiliśmy pełną amnestię dla waszej organizacji na czas tej wspólnej misji. Z podobnych względów czasowo zawiesiliśmy surowe przepisy dotyczące zakazu lotów sterowców innych niż rządowe. – Stem-Fulcher odchrząknęła dyskretnie. „Wpadamy w desperację” – pomyślała kwaśno. „Wy zresztą też, moim skromnym zdaniem”. – Po czym ciągnęła: – Jesteśmy skłonni wypożyczyć dwie maszyny do waszego użytku, oczywiście po ustaleniu tras i pór przelotu patroli. Wszystko po to, żeby podzielić się sprawiedliwie ciężarem prowadzonych poszukiwań. Warunki pozostają bez zmian: wszelkie plany działania dyskutujemy razem, zanim zostaną wdrożone. Poza tym wszystkie ekipy badawcze zostaną włączone do prac w dziedzinie metodologii polowania. Tak więc… – kobieta oparła się wygodniej i rzuciła na biurko druk umowy. – Czy Motley upoważnił pana do podjęcia decyzji? A jeśli tak… co pan o tym wszystkim sądzi?
*
Kiedy wymęczeni Isaac, Derkhan i Yagharek pchnęli drzwi małej szopy przy torach i weszli w jej ciepły półcień, nie byli specjalnie zdumieni widokiem czekającego na nich Lemuela Pigeona.
Grimnebulin był dla niego opryskliwy, ale pośrednik nie zamierzał przepraszać.
– Mówiłem ci, Isaacu – powiedział. – Oszczędź sobie iluzji. Kiedy robi się gorąco, znikam. Ale cieszę się, że widzę was całych i zdrowych, a nasza umowa wciąż obowiązuje. Zakładam, że nadal zależy ci na upolowaniu tych sukinsynów. Pomogę ci, a potem ty będziesz należał do mnie.
Derkhan spojrzała na niego ponuro, ale tym razem nie wybuchnęła gniewem; była zbyt mocno podniecona tym, co wydarzyło się na wysypisku. Popatrzyła tylko przelotnie na Isaaca spod zmarszczonych brwi.
Pokrótce opowiedziała Lemuelowi o czynach i zamiarach Rady Konstruktów, odpornej na zniewalający wpływ ciem. Pośrednik słuchał z fascynacją relacji o tym, jak gigantyczny konstrukt ustawił ramię dźwigu dokładnie nad atakującą bestią i jak przygwoździł ją do ziemi tonami gruzu i złomu. Derkhan powiedziała mu też o domniemanej kryjówce ciem w Riverskin, pod kopułą Szklarni.
I wreszcie wyjawiła niepewny jeszcze plan działania.
– Musimy dziś znaleźć kogoś, kto zrobi dla nas te hełmy – zakończyła. – A jutro… idziemy.
Pigeon zmrużył oczy i po chwili zaczął szkicować na ubitym piasku jakiś schemat.
– To jest Szklarnia – rzekł. – Istnieje pięć podstawowych dróg wejściowych. Użycie jednej wymaga wręczenia łapówki, a skorzystanie z dwóch innych prawie na pewno wiąże się z zabijaniem. Tak się składa, że zabijanie kaktusów to fatalny pomysł, a smarowanie jest niewiele mniej ryzykowne. Mieszkańcy Szklarni ciągle tylko ględzą o tym, jacy są niezależni, ale prawda jest taka, że wszyscy żyją wyłącznie dzięki łasce Rudguttera. – Isaac skinął głową i spojrzał na Yagharka. – To oznacza, że władza ma pod kopułą rzeszę informatorów i najlepiej będzie działać po cichu – wyjaśnił Lemuel. Derkhan i Isaac pochylili się niżej, wpatrując się w coraz bardziej zrozumiały szkic. – Musimy więc skoncentrować się na dwóch pozostałych drogach.
Mniej więcej po godzinie Grimnebulin do reszty opadł z sił. Głowa kiwała mu się sennie, a z ust płynęła na kołnierz cienka nitka śliny. Jego zmęczenie udzieliło się Lemuelowi i Derkhan. Na krótko ułożyli się do snu.
Podobnie jak Isaac, przewracali się ospale i pocili się w ciężkim powietrzu zamkniętej chaty. Uczony rzucał się przez sen bardziej niż pozostali i częściej pokrzykiwał, dręczony koszmarem. Tuż przed południem Lemuel wstał i obudził pozostałych. Grimnebulin ocknął się z jękiem, powtarzając imię Lin. Zmęczenie, brak snu i żal dokuczały mu tak bardzo, że zapomniał o swej wściekłości na Lemuela; prawie nie zauważał jego obecności.
– Idę. Poszukam dla nas towarzystwa – oznajmił Pigeon. – A ty, Isaacu, szykuj się do budowania tych hełmów, o których mówiła mi Dee. Myślę, że będziemy potrzebowali co najmniej siedmiu sztuk.
– Siedmiu? – wymamrotał sennie Isaac. – Kogo chcesz tu sprowadzić? I skąd?
– Jak już mówiłem, czuję się pewniej pod stosowną opieką – odparł Lemuel i uśmiechnął się lodowato. – Rozpowszechniłem informację, że kroi się grubsza robota dla ochroniarzy. O ile wiem, zgłosiło się paru chętnych. Muszę ich sprawdzić. Poza tym obiecuję, że przyprowadzę przed zmrokiem porządnego zaklinacza metalu. Albo znajdę go wśród kandydatów, albo pofatyguję się do Abrogate Green. Jeden facet jest mi winien przysługę… Spotkamy się, powiedzmy, o siódmej wieczorem przed wysypiskiem.
Lemuel wyszedł. Derkhan przysunęła się bliżej do Isaaca i objęła go czule. Zrozpaczony, płakał jak dziecko w jej ramionach, nie mogąc uwolnić się od upiornych myśli o Lin.
Od koszmaru, który nie przyszedł z zewnątrz. Od autentycznego żalu płynącego z głębi duszy.
*
Milicyjne ekipy pracowały w pocie czoła, montując wielkie zwierciadła z polerowanego metalu do tylnych części uprzęży opinających opasłe kadłuby sterowców.
Przebudowa maszynowni czy zmiana układu kabin nie były możliwe, ale można było zasłonić przednie iluminatory grubymi, czarnymi kotarami. Pilot mógł teraz operować kołem sterowym jedynie na ślepo, instruowany krzykami funkcjonariuszy, którzy siedzieli w połowie długości kładki biegnącej wzdłuż kadłuba, tyłem do kierunku lotu, i wpatrywali się ponad potężnymi wirnikami w owe olbrzymie lustra na rufie, w których odbijał się nieco mylący, ale w miarę pełny obraz nieba przed dziobem pojazdu.
Starannie dobrani ludzie Motleya zostali odprowadzeni na szczyt Szpikulca przez samą Elizę Stem-Fulcher.
– Rozumiem – odezwała się do jednego z kapitanów przysłanych przez Motleya, prze-tworzonego z nieposłusznym pytonem zamiast ramienia, nad którym bez przerwy próbował zapanować – że umie pan pilotować sterowiec. – Prze-tworzony skinął głową. Kobieta nie uznała za stosowne wspomnieć o tym, iż jest to umiejętność wysoce nielegalna. – Poleci pan „Honorem Beyna”, a pańscy koledzy „Avancem”. Patrole milicyjne zostały już uprzedzone. Proszę uważać na regularny ruch powietrzny. Uznaliśmy, że będzie najlepiej, jeśli wyślemy panów do akcji już dziś po południu. Istoty, których poszukujemy, nie pojawiają się przed zmierzchem, ale z pewnością przyda się panom trochę czasu na oswojenie się z przyrządami kontrolnymi.