Kiedy zmęczeni i wystraszeni milicjanci zebrali siły i odważyli się ponownie wyjrzeć ponad krawędź dachu, zobaczyli stopy Isaaca, Derkhan i Yagharka. Woleli raczej zachować ostrożność, niż pchać się na oślep przed siebie.
Z dołu pomknęły w ich stronę trzy szybko wystrzelone kule. Jedna z nich trafiła funkcjonariusza, który bez krzyku czy szeptu skargi oderwał się od stromizny i zniknął w ciemności. Po chwili rozległ się brzęk tłuczonego szkła, gdy martwe ciało przebiło się przez okno dachowe cztery piętra niżej. Dwaj inni wtulili się mocniej w ścianę dachówek, odruchowo osłaniając się przed deszczem odłamków.
Isaac spojrzał w dół i zobaczył ciemną sylwetkę stojącą na gzymsie odległym o nie więcej niż dwadzieścia stóp.
– To znowu Pół-Pacierza! – zawołał. – Jak on tam wlazł? I co tam robi?!
– Chodź już – odpowiedziała szorstko Derkhan. – Musimy uciekać. Milicjanci zatrzymali się tuż pod dachem, ale gdy tylko któryś z nich próbował wysunąć głowę ponad krawędź, Pół-Pacierza natychmiast posyłał kulę w jego stronę. Byli blisko, ale nie mogli wykonać żadnego ruchu. Dwaj próbowali odpowiedzieć ogniem, ale czynili to bez przekonania, jakby ich morale przestało istnieć.
Pod osłoną dalszych, wysokich dachów ciemne sylwetki zsuwały się sprawnie z podbrzusza sterowca ku śliskiej połaci z betonu i smoły. Kiwały się swobodnie na wietrze, uczepione lin za pomocą haków wmontowanych w pancerze.
– Bogowie jedyni wiedzą dlaczego, ale on stara się dać nam czas na ewakuację – syknęła Derkhan, zbliżywszy się do Isaaca. – Wkrótce skończy mu się amunicja. Ci tutaj – dodała, wskazując na ukrytych poniżej milicjantów – to tylko lokalne platfusy patrolujące dachy. Sukinsyny, które zjeżdżają ze sterowców, to prawdziwi żołnierze. Przed nimi naprawdę trzeba wiać.
Isaac wychylił się poza krawędź, szukając drogi odwrotu, ale wszędzie zobaczył milicjantów. Gdy tylko się poruszył, kule zagrzechotały o stromą połać. Krzyknął ze strachu, ale zaraz dotarło do niego, że to Jack Pół-Pacierza próbuje oczyścić przed nim drogę z przyczajonych funkcjonariuszy.
„To na nic” – pomyślał. Milicjanci schowali się jeszcze lepiej w zagłębienia dachu i czekali.
– Niech to szlag – warknął Isaac. Schylił się i wyciągnął wtyczkę z hełmu Andreja, odłączając od aparatury Radę Konstruktów, która raz po raz usiłowała obejść przerywacz i przejąć kontrolę nad funkcjonowaniem maszyny kryzysowej. Wyszarpnął kabel i zwarł przewody, posyłając niszczący impuls sprzężenia zwrotnego w stronę dalekiego mózgu śmietniskowego olbrzyma. – Zbieraj te graty! – rzucił w stronę Yagharka, wskazując na urządzenia rozłożone na całym dachu, zachlapane kwaśnym deszczem i posoką bestii. Garuda przyklęknął natychmiast i chwycił przemoczony worek.
– Tkaczu! – zawołał Grimnebulin, podbiegając do wielkiego pająka. Raz po raz oglądał się przez ramię, bojąc się, że zobaczy któregoś z bardziej bojowych milicjantów, gotowego posłać za nim kulę. Ponad szum deszczu coraz wyraźniej wybijały się kroki podkutych butów, dobiegające z sąsiedniego, niższego dachu. – Tkaczu! – powtórzył Isaac, klaszcząc głośno tuż przed oczami potężnej istoty. Fasetkowe oczy pająka poruszyły się i spojrzały na uczonego. Tkacz wciąż miał na głowie hełm, który łączył go z martwym ciałem Andreja. Mrucząc niezrozumiale, wycierał ludzkie dłonie o lepkie wnętrzności ciem. Isaac popatrzył przelotnie na zwłoki wielkich drapieżców, których skrzydła miały teraz wyblakłe, ponure barwy, bez śladu fascynujących wzorów. – Tkaczu, musimy uciekać… – wyszeptał. Pająk nie pozwolił mu mówić dalej. Odezwał się cichym, monotonnym głosem.
…JESTEM ZMĘCZONY STARY I CORAZ ZIMNIEJSZY MÓJ MAŁY GRYMAŚNY TY PRACUJESZ Z FINEZJĄ MUSZĘ TO PRZYZNAĆ I ODDAĆ CI SPRAWIEDLIWOŚĆ ALE TA ŁAŹNIA FANTOMÓW WPRAWIŁA MOJĄ DUSZĘ W MELANCHOLIĘ I DOSTRZEGAM WZORY SIECI ŚWIATA NAWET W TYCH ŻARŁOCZNYCH ISTOTACH KTÓRE BYĆ MOŻE ZBYT POCHOPNIE OSĄDZIŁEM MÓJ SMAK ZMIENIA SIĘ NIEUSTANNIE I SAM JUŻ NIE JESTEM PEWIEN…
Tkacz uniósł garść błyszczących, ćmich wnętrzności na wysokość oczu Isaaca i zaczął rozrywać je delikatnymi ruchami.
– Uwierz mi, Tkaczu – wtrącił pospiesznie Isaac. – To, co zrobiliśmy, było słuszne. Uratowaliśmy miasto, żebyś mógł… osądzać dalej jego formę i tkać… I tyle. Teraz jednak musimy stąd odejść i potrzebujemy twojej pomocy. Proszę, zabierz nas stąd…
– Isaacu… – syknęła Derkhan. – Nie wiem, kim są te psy, które tu lezą, ale to na pewno nie milicjanci.
Isaac zerknął na sąsiednie dachy i jego oczy rozszerzyły się z niedowierzaniem.
W stronę renegatów kroczył oddział niezwykłych, metalowych żołnierzy. Światło prześlizgiwało się łagodnie po ich pancerzach, błyskając zimno na załamaniach i krzywiznach blach. Wyglądali jak zdumiewająco szczegółowe rzeźby. Ich ramiona i nogi poruszały się z wielką siłą dzięki hydraulicznym mechanizmom. Syk tłoków był coraz głośniejszy z każdym ich krokiem. Drobne błyski światła pojawiały się znikąd po bokach i jakby z tyłu ich głów.
– Kurwa, co to za jedni? – jęknął Isaac zduszonym głosem. Tkacz znowu się odezwał, tym razem głośno i dość wyraźnie.
…WIELKIE NIEBA PRZEKONAŁEŚ MNIE SPÓJRZ TYLKO NA TE ZAWIŁE WŁÓKNA KTÓRE NAPRAWIAMY ZNISZCZONE PRZEZ TEN POMIOT ŚMIERCI LECZ PRZECIEŻ MOŻEMY WRÓCIĆ DO NICH JESZCZE RAZ I NASTAWIĆ I ZAPLEŚĆ I NAPRAWIĆ PIĘKNIE…
Tkacz podskakiwał w podnieceniu, wpatrując się w ciemne niebo. Jednym płynnym ruchem zsunął z głowy hełm i rzucił go daleko w mrok. Isaac nie usłyszał huku grubej blachy o ceramiczny stok dachu.
…A OSTATNIA UCIEKA BO CHCE OCALIĆ SWOJĄ SKÓRĘ I NA GWAŁT SZUKA KRYJÓWKI BIEDNY WYSTRASZONY POTWÓR MUSIMY GO ZMIAŻDŻYĆ JAK JEGO BRACI ZANIM WYGRYZIE W NIEBIE NOWE DZIURY I KOLORY NAD MIASTEM ZNOWU ZACZNĄ BROCZYĆ WIĘC ŚLIZGAJMY SIĘ PO DŁUGICH WŁÓKNACH SIECI ŚWIATA I SZUKAJMY UCIEKINIERA ZNAJDŹMY PRĘDKO JEGO LEŻE…
Tkacz postąpił o kilka kroków naprzód, jak zawsze niepewnie, jakby za chwilę miał się przewrócić. Otworzył ramiona przed Isaakiem jak kochający rodzic i przygarnął go szybko, bez wysiłku. Uczony skrzywił się ze strachu, kiedy poczuł dotyk dziwnego, zimnego ciała. „Tylko mnie nie potnij” – pomyślał błagalnie. „Nie potnij mnie znowu!”
Struchlali milicjanci przyglądali się ukradkiem temu, co działo się na dachu. Olbrzymi pająk stąpał ostrożnie po zakrwawionym betonie, kołysząc masywnym ciałem Grimnebulina jak niedorzecznie wyrośniętym niemowlakiem.
Poruszał się coraz szybciej i pewniej po roztopionej smole i rozsmarowanych wnętrznościach bestii. Nikt nie mógł nadążyć za nim wzrokiem. Tkacz to pojawiał się, to znikał z realnej przestrzeni, a czynił to zbyt szybko dla ludzkiego oka.
Wreszcie stanął przed Yagharkiem. Garuda z rozmachem zarzucił sobie na plecy worek z elementami maszyny kryzysowej i z wdzięcznością oddał się w ramiona tańczącego szalonego boga, chwytając się ze wszystkich sił wąskiej talii między głową a odwłokiem pająka.
…TRZYMAJ MOCNO MÓJ MAŁY MUSIMY ZNALEŹĆ DROGĘ UCIECZKI… zanucił Tkacz.
Dziwaczni, metalowi żołnierze zbliżali się do ostatniego wzniesienia dachowego krajobrazu, pracując ergonomicznie parowymi tłokami. W milczeniu i pośpiechu minęli niedobitki zwyczajnego oddziału młokosów, którzy teraz wpatrywali się w zdumieniu w ludzkie twarze widoczne w tylnej części głów żelaznych wojowników.
Derkhan również mierzyła wzrokiem osobliwe postacie, póki nie zebrała w sobie odwagi i nie odwróciła się w stronę Tkacza, stojącego z szeroko rozwartymi, ludzkimi ramionami. Isaac i Yagharek siedzieli już u nasady uzbrojonych kończyn pająka, zapierając się nogami o nierówności pancerza.
– Tylko nie urządź mnie tak jak ostatnim razem – wyszeptała Derkhan, odruchowo przesuwając dłonią po ranie na skroni. Szybko wsunęła pistolety za pasek i skoczyła wprost w przerażające, szeroko rozłożone ramiona Tkacza.
Nad dachami Dworca Perdido pojawił się drugi aerostat. I z jego ładowni wysypały się długie liny z metalowymi żołnierzami. Oddział prze-tworzonych Motleya ruszył biegiem w stronę miejsca akcji, gdy tylko twarde buciory sięgnęły powierzchni dachu. Przyczajeni za kominami milicjanci wpatrywali się w mechanicznych wojowników, niczego nie rozumiejąc.
Prze-tworzeni szybko pokonali ostatnie wzniesienie dachu i zwątpili w swoją misję dopiero wtedy, gdy ujrzeli olbrzymie cielsko Tkacza i trzy małe postacie podobne do lalek, uczepione jego grzbietu.
Po chwili jednak wspięli się na najwyższy dach, nie zważając na strugi ciepłego deszczu spływające po ich nieruchomych, stalowych twarzach. Ciężkie stopy zmiażdżyły resztki maszyn walające się wśród strzępów ciał.
Na oczach prze-tworzonych Tkacz chwycił za głowę jednego z milicjantów – który zawył ze strachu i zaczął miotać się jak oszalały – odtrącił jego wirujące w panice ramiona i siłą przytulił go jak dziecko do gładkiego, błyszczącego odwłoka.
…PORA ZBIERAĆ SIĘ PĘDZIĆ WYRUSZAĆ NA POLOWANIE ZATEM CHODŹMY…
Pająk szepnął wystarczająco głośno, by wszyscy go usłyszeli. Następnie jak gdyby nigdy nic zrobił kilka kroków w bok, poza krawędź dachu, i zniknął.
Przez dwie lub trzy sekundy nad mokrą połacią smołowanego betonu rozbrzmiewało tylko przygnębiające bębnienie deszczu. Potem Jack Pół-Pacierza wystrzelił ostatnią serię pocisków z wysokiego gzymsu, zmuszając milicjantów i prze-tworzonych do szukania kryjówek. Kiedy wyjrzeli z nich ostrożnie, tajemniczego snajpera już nie było.
Po Tkaczu i jego kompanii również nie został żaden ślad.
*
Ogarnięta paniką ćma przedzierała się przez prądy powietrzne.
Dość często wydawała z siebie głos, lecz na jej krzyki, rozbrzmiewające na rozmaitych częstotliwościach, nikt nie odpowiadał. Była coraz bardziej zdezorientowana i przygnębiona brakiem odzewu.