Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 43

Przestworza nad kopułą Szklarni ogarnął mrok. Wraz z nastaniem nocy światło, które wpadało przez szklaną soczewkę wieńczącą gmach, znikło bez śladu. W miasteczku kaktusów zrobiło się nieco ciemniej i minimalnie chłodniej, ale nadal było gorąco, znacznie cieplej niż na zewnątrz. Pochodnie i lampy palące się w mieszkaniach dawały mocne światło, spotęgowane odbiciem od szklanych tafli otaczających kolonię. Dla wędrowców spoglądających na miasto ze szczytu Flag Hill, dla mieszkańców betonowych slumsów-blokowisk w Ketch Heath, a także dla milicjanta gapiącego się w iluminator mknącej po kablu kapsuły oraz dla maszynisty pociągu jadącego linią Sud na południe, widoczna ponad dachami i między dymiącymi kominami kopuła Szklarni zdawała się pękać w szwach od przepełniającego ją światła.

*

O zmroku kolonia kaktusów zaczynała świecić na tle nieba.

Trzymając się mocno metalowej konstrukcji po wewnętrznej stronie powłoki Szklarni, Yagharek wolno i ostrożnie rozprostował ramiona. Znajdował się mniej więcej w jednej trzeciej drogi ku powierzchni ziemi. Siedząc w punkcie połączenia żelaznych dźwigarów, z tej wysokości mógł jeszcze bez trudu obserwować dachy wszystkich budowli.

Trans yajhu-saak owładnął nim bez reszty. Garuda oddychał wolno i regularnie, ani na chwilę nie przestając przyglądać się w skupieniu połaciom zabudowanego terenu, które rozciągały się poniżej. Jego oczy budowały złożony obraz całości, nie zatrzymując się na żadnym jej fragmencie dłużej niż na kilka sekund. Od czasu do czasu odrywał wzrok od szczegółów i przez moment wpatrywał się w przestrzeń, próbując wyłowić ze skomplikowanej mozaiki niepasujący do niej, nagły ruch. Spoglądał też w stronę zaśmieconego rowu z wodą, przy którym polecił Shadrachowi zebrać pozostałych.

Jak dotąd nie dostrzegł jednak ani śladu swych towarzyszy.

Kiedy nadeszła noc, ulice miasteczka opustoszały w zastanawiająco szybkim tempie. Ludzie-kaktusy zniknęli w swoich domach, a tętniąca życiem kolonia w nieco ponad pół godziny zamieniła się w pustą skorupę. Wreszcie jedynymi istotami, które można było dostrzec w całej Szkłami, zostali żołnierze patrolujący ulice. Przechadzali się zaułkami, zdradzając coraz większą nerwowość. Światła zza szyb przygasały kolejno, gdy mieszkańcy zatrzaskiwali okiennice i zaciągali zasłony. Na ulicach nie było latarń gazowych. Yagharek widział jedynie kilku niespokojnych ludzi-kaktusów, którzy za pomocą długich, płonących na końcu tyczek zapalali nasączone olejem pochodnie, wetknięte w mury domów na wysokości dziesięciu stóp.

Każdemu z zapalających towarzyszył patrol żołnierzy – wyraźnie zdenerwowanych, ale i bojowo nastawionych.

Na szczycie wielkiej świątyni grupa starszych krzątała się wokół maszyny, siłując się z masywnymi dźwigniami i przełącznikami. Olbrzymia soczewka na szczycie aparatu obróciła się nieco na potężnych zawiasach. Yagharek wytężał wzrok, ale wciąż nie pojmował, co próbują osiągnąć starsi i do czego służy osobliwy mechanizm. Mógł jedynie przyglądać się biernie, jak ludzie-kaktusy obracają głowicę aparatu i pochylają ją na boki, sprawdzając wskazania przyrządów, jakby kalibrowali je wedle niezrozumiałych parametrów.

Nad głową Yagharka przywarła do żelaznej belki para mechanicznych szympansów. Trzeci znajdował się nieco niżej, na równoległym dźwigarze. Konstrukty zamarły, czekając na ruch dowódcy.

Yagharek ułożył się wygodniej w żelaznej kratownicy i czekał.

Dwie godziny po zachodzie słońca szkło kopuły wyglądało już na zupełnie czarne. Gwiazdy były niewidoczne.

Ulice Szklarni oświetlone blaskiem pochodni przypominały wykonany w sepii heliotyp. Patrolujący je żołnierze wyglądali jak ruchome cienie.

Jedynymi dźwiękami, które przerywały nocną ciszę, były trzaski płomieni, stukot naprężeń w stygnących konstrukcjach i od czasu do czasu stłumione, trwożliwe szepty.

Nadal nic nie wskazywało na to, by Lemuel, Isaac i pozostali mieli się pojawić. Jakaś cząstka umysłu Yagharka martwiła się tym stanem rzeczy, ale świadomość łowcy koncentrowała się przede wszystkim na sobie samej, za pomocą technik relaksacyjnych zapadając coraz głębiej w myśliwski trans.

Garuda czekał.

I wreszcie, gdzieś między dziesiątą a jedenastą wieczorem, usłyszał dźwięk.

Spokojny i rozluźniony, natychmiast wstrzymał oddech i skoncentrował się, szukając źródła szmeru.

Dźwięk powtórzył się; był podobny do cichego łopotu szmaty na wietrze.

Tajemniczy odgłos nie wywołał żadnej reakcji u wartowników trzymających straż na wieży świątyni. Yagharek poczuł dreszcz. „Może zostałem sam?” – pomyślał. „Może kopuła jest pusta; nie ma w niej nikogo prócz mnie, konstruktów i tych nieziemskich, bladych świateł w głębinach ulic?”

Dźwięk nie powtórzył się po raz trzeci, ale przed oczami garudy przesunęła się ciemna plama. Coś dużego przemykało ku górze przez mrok, który spowijał Szklarnię.

Zmrożony strachem, gdzieś na poziomie podświadomości, głęboko pod zewnętrznym spokojem doświadczonego łowcy, Yagharek zesztywniał i kurczowo chwycił się żelaznej konstrukcji, przywierając do niej mocno, aż do bólu. Szybko odwrócił głowę i przycisnął hełm do metalowej powierzchni, po czym ostrożnie spojrzał w lusterka.

Przerażający stwór pełzł wolno w górę po wewnętrznej powierzchni kopuły.

Znajdował się daleko, niemal dokładnie naprzeciwko Yagharka. Musiał wyjść z jednego z budynków stojących poniżej, tuż przy szklanej ścianie. Zapewne przeleciał kilka jardów dzielących go od żelaznej konstrukcji, a dalej powędrował pieszo, wczepiając się w wystające elementy łapami, mackami i szponami. Szedł w stronę chłodniejszego powietrza i niczym nie ograniczonej ciemności.

Mimo głębokiego yajhu-saak Yagharek czuł, że jego serce szamoce się jak oszalałe. Z zapartym tchem i niezdrową fascynacją wpatrywał się w lusterka, obserwując powolną wspinaczkę istoty. Śledził ciemną sylwetkę, jakby należącą do upadłego anioła, którego nienaturalnie wygięte ciało oszpecono dziwacznymi wyrostkami. Skrzydła bestii były złożone; prostowały się co jakiś czas tylko na krótką chwilę, jakby ćma chciała je wypróbować w ciepłym powietrzu Szklarni.

Niemrawo, lecz uparcie, pełzła w stronę ożywczej atmosfery nocnego miasta.

Yagharek nie wiedział, skąd wyszła. Niepewnie przenosił wzrok z czarnego cielska stwora na plamę ciemności tuż nad ziemią, z której być może wyłonił się kilka minut wcześniej.

Wreszcie wysiłki garudy zostały nagrodzone.

Spoglądał właśnie na grupę starych, rozpadających się domów przy południowo-zachodniej krawędzi Szklarni, które po wiekach przeróbek i okupacji kaktusów w niczym nie przypominały już eleganckich, ludzkich kamienic. Nic też nie wyróżniało ich spośród stojących opodal, znacznie mniej wytwornych budowli. Były może odrobinę wyższe, a ich górne piętra zostały ucięte, tak by zmieściła się nad nimi ściana kopuły. Im dalej od centrum kolonii, im bliżej końca uciętej ulicy, tym więcej było wyburzonych kondygnacji i tym niżej nad nimi znajdowała się szklana czasza.

Pierwotnie znajdował się tam klinowaty budynek stojący w rozwidleniu ulicy. Jego szczyt był prawie nietknięty; brakowało jedynie dachu. Ceglana masa głębiej leżących pięter kurczyła się stopniowo pod naporem krzywizny kopuły, by zrównać się z ziemią na skraju miasta kaktusów.

A z okna na najwyższym piętrze wychyliła się charakterystyczna, wystająca szczęka ćmy.

Serce Yagharka znowu skoczyło jak oszalałe i musiał użyć całej swej silnej woli, by przywrócić mu regularny rytm. Cieszył się w duchu, że doświadcza tych silnych emocji przez filtr łowieckiego transu; strach i podniecenie docierały do niego w nieco rozrzedzonej formie.

Teraz już wiedział, gdzie znajduje się gniazdo bestii.

Odnalazłszy to, czego szukał, Yagharek chciał zsunąć się jak najszybciej po szkielecie budowli, uciec ze świata drapieżnych ciem, zniknąć z wysokości i znowu stanąć na twardym gruncie, choćby i pod szklanym dachem. Zrozumiał jednak w porę, że jeden gwałtowny ruch mógł zdradzić ćmom jego pozycję. Musiał więc czekać, kołysząc się uspokajająco i pocąc się w ciszy, unieruchomiony aż do chwili, gdy wszystkie potwory wypełzną w ciemność nad miastem.

Druga ćma w absolutnej ciszy wyskoczyła z okna, przez sekundę szybowała na szeroko rozpostartych skrzydłach, a potem chwyciła się metalowego dźwigara i zaczęła pełznąć ku górze. Podążając za swą siostrą, poruszała się wprawnie i bezszelestnie.

Yagharek czekał w bezruchu.

Minęło kilka minut, zanim w pustym oknie pojawiła się trzecia ćma.

Po długiej i mozolnej wspinaczce jej towarzyszki już niemal osiągnęły cel. Trzecia była jednak zbyt niecierpliwa: przez moment kołysała się z wahaniem na parapecie, trzymając się nagiej, drewnianej ramy, a potem rzuciła się w przód i wystrzeliła w górę ze słyszalnym łopotem skrzydeł.

Yagharek nie był pewien, skąd pół sekundy później dobiegły dziwne odgłosy, ale pomyślał, że dwie pełzające ćmy głośny sykiem albo udzieliły reprymendy swej siostrze, albo też ostrzegły ją przed niebezpieczeństwem.

Gdzieś w dole rozległo się buczenie, a zaraz potem ciszę panującą w Szklarni przerwał klekot uruchamianego mechanizmu.

Yagharek nadal nie ruszał się z miejsca.

Z wierzchołka piramidy wystrzelił ku górze oślepiająco jaskrawy promień światła, tak ostry i „gęsty”, że wyglądał jak kolumna twardej materii. Jego źródłem była soczewka dziwacznej maszyny.

Yagharek przyglądał się jej przez wsteczne lusterka. W słabym blasku bijącym na wszystkie strony od potężnego reflektora zobaczył jego załogę: starszych kaktusów operujących w pośpiechu pokrętłami, zaworami i dźwigniami sterczącymi z bocznej ściany aparatu. Ten, który mocował się z dźwigniami, wolno obrócił i opuścił nieco wiązkę, kierując ją ukośnie ku górze.

Światło rozjarzyło przypadkową grupę brudnych paneli sklepienia, po czym przesunęło się w nowe położenie. Przez krótką chwilę błądziło, nim wreszcie przechwyciło niecierpliwą ćmę, która docierała już do otworu w dachu, by wyrwać się na wolność.

127
{"b":"94924","o":1}