Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 32

Lin była sama.

Siedziała na poddaszu, oparta plecami o ścianę i z szeroko, jak u lalki, rozłożonymi nogami. Obserwowała wirujący w powietrzu kurz. Gdzieś między drugą a czwartą nad ranem było już ciepło, ale wciąż jeszcze dość ciemno.

Fatalna noc ciągnęła się w nieskończoność. Lin wyczuwała wibracje powietrza, dalekie krzyki i jęki śniących koszmary. Atmosfera panująca w mieście sprawiła, że i jej głowa stawała się pomału coraz cięższa, coraz bardziej pełna ponurych myśli.

Kołysząc się wolno, rozcierała dłońmi pancerz głowoskarabeusza. Bała się. Nie była aż tak głupia, aby nie wiedzieć, że dzieje się coś niedobrego.

Przybyła do domu pana Motleya kilka godzin wcześniej i jak zwykle polecono jej wejść na poddasze. Kiedy jednak weszła do długiego, pustego pokoju, przekonała się, że jest sama.

W oddali, pod ścianą, zobaczyła jedynie ciemną postać niedokończonej rzeźby. Rozejrzawszy się bezsensownie, jakby pan Motley mógł się ukryć w pustej przestrzeni, podeszła bliżej, aby przyjrzeć się swojej pracy. Spodziewała się, że jej zleceniodawca niestety wkrótce się pojawi.

Pogładziła na poły wykończoną postać z zastygłej khepri-śliny. Niejednakowe nogi pana Motleya prezentowały się okazale w swych łukowatych kształtach i nadrealistycznych barwach. Rzeźba kończyła się mniej więcej trzy stopy nad ziemią, stercząc ku górze wyrostkami o miękkich, organicznych kształtach. Wyglądało to tak, jakby ktoś zostawił na ciemnym poddaszu na wpół wypaloną świeczkę w kształcie pana Motleya.

Lin czekała. Minęła godzina. Wreszcie spróbowała unieść klapę w podłodze i otworzyć drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, ale były zamknięte. Tupała nogą i tłukła pięścią mocno i wielokrotnie, lecz nikt jej nie odpowiedział.

„Zaszła jakaś pomyłka” – wmawiała sobie Lin. „Motley jest pewnie zajęty, ale niedługo przyjdzie”. Czuła jednak, że wszelkie tłumaczenia brzmią nieprzekonująco. Motley był doskonały: jako biznesmen, jako bandyta, jako filozof i jako artysta.

Opóźnienie nie mogło być przypadkowe. Było celowe.

Lin nie znała jednak przyczyny, dla której Motley chciał, żeby siedziała na poddaszu i pociła się w samotności.

Czekała przez długie godziny, aż jej nerwowość stała się kolejno strachem, znudzeniem i cierpliwością. W końcu zaczęła rysować coś na zakurzonej podłodze i otwierać pudło z przyborami, by wielokrotnie liczyć kolorowe jagody. Kiedy jednak nadeszła noc i nic się nie zmieniło, cierpliwość znowu zamieniła się w strach.

„Dlaczego mi to robi?” – myślała Lin. „Czego ode mnie chce?” Motley przyzwyczaił ją do innego zachowania: do kuszenia, pokpiwania i niebezpiecznej gadatliwości. To, co robił teraz, wróżyło znacznie gorzej.

I wreszcie, po wielu godzinach, usłyszała hałas.

Motley znajdował się w pokoju, osłaniany przez wiernego kaktusa i parę potężnych prze-tworzonych-gladiatorów. Lin nie miała pojęcia, w jaki sposób weszli – sekundę wcześniej była sama.

Wstała i spojrzała na przybyszów wyczekująco, nerwowo zaciskając dłonie.

– Dziękuję za przybycie, panno Lin – odezwał się Motley guzłowatym skupiskiem nieforemnych ust. Lin czekała. – Panno Lin – ciągnął Motley – odbyłem przedwczoraj nadzwyczaj interesującą rozmowę z niejakim Luckym Gazidem. Nie widziała go pani od dłuższego czasu, jak sądzę. To dlatego, że pracował dla mnie incognito. Jednakże, o czym wie pani bez wątpienia, w tej chwili w całym mieście brakuje dreamshitu. Mnożą się rozboje i kradzieże. Ludzie są zdesperowani, a ceny wzrosły niewyobrażalnie. Problem w tym, że na rynek nie trafiają nowe dostawy specyfiku. To oznacza, że na przykład pan Gazid, dla którego dreamshit stanowi w tej chwili ulubiony narkotyk, jest w nie najlepszym nastroju. Już nie może sobie pozwolić na zakup towaru, nawet korzystając ze zniżki, której udzielam pracownikom. Tak czy inaczej, owego dnia usłyszałem, jak klnie. To prawda, że w takim stanie ducha był skłonny znieważyć każdego, kto pojawił się w pobliżu, ale tym razem było to coś innego. Wie pani, co wykrzykiwał w udręce? Pozwolę sobie zacytować: „Nie powinienem był oddawać tego gówna Isaacowi!”

Kaktus stojący obok pana Motleya rozłożył masywne łapska i rozprostował zielone palce. Uniósłszy rękę, z ohydną celowością nabił jeden z palców na długi kolec sterczący z nagiej piersi, sprawdzając ostrość. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.

– Niezwykle interesujące, prawda, panno Lin? – podjął Motley z drwiną w głosie. Zaczął powoli przesuwać się w stronę artystki – bokiem, jak krab – na swych niezliczonych nogach.

„O co mu chodzi? Co się dzieje?” – myślała w panice Lin, obserwując bandytę. Rozejrzała się, ale drogi ucieczki nie było.

– Proszę posłuchać dalej, panno Lin. Tak się złożyło, że skradziono mi pewne bardzo cenne przedmioty. Kilka małych fabryk, że się tak wyrażę. To dlatego na rynku zabrakło dreamshitu. Doprawdy, nie miałem pojęcia, kto mógł mi to zrobić. – Motley urwał i na wszystkich jego twarzach wykwitł pomału lodowaty uśmiech. – Aż do chwili, kiedy usłyszałem Gazida. Wtedy… wszystko… nabrało… sensu – wycedził tak, jakby spluwał każdym słowem.

Reagując na dyskretny sygnał, kaktus podszedł do Lin, która odchyliła się i próbowała uskoczyć, ale zbyt późno. Wyciągnął w jej stronę wielkie, mięsiste dłonie i mocno chwycił za ramiona.

Głowoodnóża Lin zadrgały spazmatycznie, a w powietrzu rozszedł się zapach chymicznego okrzyku bólu. Ludzie-kaktusy zazwyczaj starannie depilowali wewnętrzne strony dłoni z ostrych kolców, by nie mieć kłopotów z manipulowaniem drobnymi przedmiotami, ale ten miał inne nawyki. Kępki ostrych, długich igieł wbiły się bezlitośnie w ciało khepri.

Sługa Motleya unieruchomił ją i powlókł przed oblicze swego pana, który spojrzał na nią zimno i przemówił głosem gęstym od gróźb.

– Twój pierdolony kochaś, miłośnik insektów, próbował mnie wyrolować, prawda… panno Lin? Kupił większą ilość mojego dreamshitu, wyhodował sobie własną ćmę, jak twierdzi Gazid, a na koniec ukradł moje! – Ostatnie słowa wyryczał basem, trzęsąc się z wściekłości.

Ból w ramionach sprawiał, że Lin ledwie mogła myśleć, lecz mimo to próbowała kreślić palcami znaki na wysokości bioder. Nie, nie, nie… to nie tak… nie tak… Motley odtrącił jej dłonie.

– Nawet nie próbuj, ty owadzia mordo, ty kurwo, ty skundlona suko! Twój pieprzony facet usiłuje mnie zniszczyć, usunąć z rynku! Wiedz jednak, że zdecydował się na bardzo, bardzo niebezpieczną grę. – Bandyta cofnął się nieco i spojrzał pogardliwie na wijącą się z bólu Lin. – Postaramy się, żeby pan der Grimnebulin zapłacił za tę kradzież. Sądzisz, że przyjdzie do nas, jeśli w zamian zaoferujemy mu ciebie? – Lin czuła, że krew przesycająca rękawy jej koszuli zaczyna krzepnąć. Kolejny raz spróbowała użyć mowy znaków. – Jeszcze będzie pani miała okazję wytłumaczyć się przede mną, panno Lin – przerwał jej, znowu spokojny, Motley. – Może jest pani jego wspólniczką, a może nie wie pani, o czym mówię. Tak czy inaczej, ma pani pecha, bo ja nie puszczam płazem takich numerów. – Stojąc nieruchomo, patrzył beznamiętnie, jak khepri próbuje oswobodzić się i powiedzieć mu coś za wszelką cenę. Jej ramiona omdlewały już w bolesnym uścisku kaktusa. Tracąc przytomność z bólu i wysiłku, Lin usłyszała jeszcze szept pana Motleya. – Nie umiem wybaczać.

*

Dziedziniec przed gmachem Wydziału Nauk Ścisłych Uniwersytetu Nowego Crobuzon był pełen studentów. Wielu miało na sobie regulaminowe czarne szaty, nieliczni buntownicy zsuwali je z ramion, gdy tylko wychodzili z budynku.

Pośród ciżby młodych stali nieruchomo dwaj mężczyźni. Opierali się o pień drzewa, nie zwracając uwagi na krople soku lgnące do ich ubrań. Powietrze było ciepłe i wilgotne, co nie przeszkadzało jednemu z mężczyzn w noszeniu niestosownego stroju: długiego płaszcza i ciemnego kapelusza.

Stali bez ruchu przez długi czas, patrząc, jak kończy się jedna godzina zajęć i zaczyna następna. Podczas ich wachty w siedzibie Wydziału pojawiły się dwie tury studentów i obie były już po wykładach. Od czasu do czasu któryś z nich przecierał oczy i ziewał ukradkiem. Zawsze jednak powracali do przerwanej czynności: obserwowania głównego wejścia.

I wreszcie, gdy popołudniowe cienie zaczęły się wydłużać, ruszyli. Pojawił się ten, kto był celem ich akcji: Montague Vermishank wyszedł z bramy i z zadowoleniem zaciągnął się świeżym powietrzem, jakby wiedział, że musi się nim nacieszyć. Zaczął ściągać marynarkę, ale rozmyślił się, zarzucił ją z powrotem na ramiona i ruszył w głąb Ludmead.

Dwaj mężczyźni wyszli spod baldachimu liści i podążyli śladem swej zdobyczy.

Vermishank miał przed sobą pracowity dzień. Kierował się na północ, rozglądając się za wolną taksówką. Skręcił w Tench Way, ulicę bohemy, przy której studenckie bursy sąsiadowały z niezliczonymi kawiarniami i księgarniami. Vermishank nie przyglądał się im; pokonywał tę trasę od lat i otoczenie nie robiło na nim żadnego wrażenia, podobnie jak mieszkańcy tej dzielnicy.

W tłumie pieszych pojawił się czterokołowy wóz, ciągnięty przez kudłate, dwunożne bydlę z tundry na dalekiej północy, torujące sobie drogę przez zwały śmieci potężnymi kopnięciami nóg, które zginały się do przodu, jak kończyny ptaka. Vermishank uniósł rękę i dorożkarz skierował pojazd w jego stronę. Śledzący uczonego przyspieszyli.

– Monty – zagrzmiał nagle wyższy, z wielką siłą klepiąc struchlałego Vermishanka w ramię.

– Isaac – wyjąkał kierownik Wydziału Nauk Ścisłych, strzelając oczami w stronę nadjeżdżającego wozu.

– Jak się masz, przyjacielu? – wrzasnął Isaac w jego lewe ucho, a jednocześnie w prawym uchu Vermishanka odezwał się inny, syczący głos:

– To, co czujesz na brzuchu, to nóż, którym wypatroszę cię jak pieprzoną rybę, jeśli piśniesz choćby słowo nie po mojej myśli.

– Tak się cieszę, że cię widzę – tokował rubasznie Isaac, machając dorożkarzowi, który zamruczał coś pod nosem, podjeżdżając bliżej.

– Spróbuj tylko uciec: natychmiast jak będę miał wolne ręce, wpakuję ci kulę prosto w łeb – zaszeptał pogardliwy głos.

90
{"b":"94924","o":1}