Noc nie była spokojna.
Nad ranem, na krótko przed świtem i tuż po wschodzie słońca, znaleziono kolejne ciała pogrążone w kretyńskim transie. Tym razem było ich pięć. Dwaj włóczędzy, którzy szukali schronienia pod mostami Gross Coil. Piekarz wracający do domu z nocnej zmiany w Nigh Sump. Lekarz w Vaudois Hill. Kobieta prowadząca barkę w pobliżu Kruczych Wrót. Ataki nastąpiły w przypadkowych miejscach, na północy, wschodzie, zachodzie i południu miasta. Żaden zakątek Nowego Crobuzon nie był już bezpieczny.
Lin spała fatalnie. Wzruszyła ją kartka od Isaaca i myśl o tym, że musiał przebyć całe miasto, by włożyć pod drzwi ten skrawek papieru, ale jednocześnie poczuła niepokój. W paru zdaniach nakreślonych jego ręką był ślad histerii, a zatrważające błaganie, by jak najszybciej przybyła do laboratorium, zupełnie nie leżało w charakterze jej kochanka.
Tak czy inaczej, pospieszyłaby na wezwanie, gdyby nie to, że wróciła do Żmijowej Nory zbyt późno, by podejmować jakąkolwiek ekspedycję w głąb miasta. Nie pracowała tego dnia. Z samego rana, gdy tylko wstała, znalazła na progu wiadomość:
„Naglące sprawy wielkiej wagi zmuszają mnie do odłożenia naszych spotkań. Zawiadomię, gdy tylko będę gotów przyjąć panią ponownie.
M.”
Lin wsadziła liścik do kieszeni i poszła do Kinken, by zagłębić się ponownie w melancholijnych rozmyślaniach. W pewnej chwili – nie kryjąc zdumienia, bo rzecz rozegrała się tak, jakby oglądała przedstawienie o własnym życiu i nagle zaskoczył ją dramatyczny zwrot akcji – zorientowała się, że pod wpływem niezrozumiałego impulsu zmierza na północny zachód, do stacji kolejowej w Skulkford. Wsiadła do pociągu i minąwszy dwie stacje linią Sink, dała się połknąć gigantycznej paszczy Dworca Perdido. Wysiadła na peron, w sam środek hałaśliwego tłumu podróżnych i obłoków pary buchających z sykiem z lokomotyw. W centralnej części gmachu, w którym tory napowietrznej kolei spotykały się niczym ramiona żelazno-drewnianej gwiazdy, zmieniła kierunek podróży, wybierając jeden z pociągów linii Verso.
Minęło pięć minut, zanim w czeluści środkowej części dworca napełniły się zbiorniki parowej maszyny. Dla Lin był to wystarczająco długi czas, by z rosnącym niedowierzaniem zadać sobie w duchu pytanie, po cóż, na Wielką Matkę – a może i na inne bóstwa – wybiera się na tę bezsensowną wycieczkę.
Jednak nie udzieliła sobie odpowiedzi. Siedziała spokojnie w wagonie pociągu, który najpierw posłusznie czekał, a potem ruszył, grzechocąc coraz głośniej w regularnym, przyspieszającym rytmie, by wytrysnąć z kamiennej jamy w ścianie gmachu. Minął od północnej strony Szpikulec i przemknął pod dwoma kablami kolejki linowej, a potem nad barbarzyńskim cyrkiem Cadnebara. Majestat i dobrobyt dzielnicy Crow-Senned Gallery, Fuchsia House, Gargoyle Park – przenikał się niepostrzeżenie z nędzą sąsiednich kwartałów. Lin przypatrywała się obojętnie parującym wysypiskom śmieci na granicy Crow i Rim, szerokim ulicom i zdobionym sztukateriami domom zamożnych mieszczan zmieniającym się płynnie w opuszczone rudery pełne szczurów.
Pociąg przemknął przez stację Rim i skoczył ponad tłustą, szarą bryję Smoły. Tor przebiegał nad rzeką ledwie piętnaście stóp na północ od mostu Hadracha, potem zaś odbijał z niesmakiem nad zrujnowane dachy Creekside.
Wysiadła na stacji Low Falling Mud, na zachodnim krańcu zaniedbanego getta. Nie zajął jej wiele czasu marsz brudnymi ulicami, pośród szarych budynków o ścianach pokrytych bąblami wilgoci i pośród kheprich mierzących ją wzrokiem, wciągających zapach i oddalających się czym prędzej, gdyż drogie perfumy i dziwna odzież identyfikowały ją nieomylnie jako tę, której udało się uciec. Szybko dotarła w pobliże domu swej matki.
Nie podeszła zbyt blisko; nie chciała, by jej woń przedostała się przez wybite okna i uprzedziła matkę lub siostrę o jej przybyciu. W rosnącym upale dnia zapach był jej wizytówką dla innych kheprich – wizytówką o tyle kłopotliwą, że niemożliwą do ukrycia.
Słońce przesuwało się wolno po niebie, ogrzewając chmury i powietrze, a Lin stała cierpliwie w pobliżu swego dawnego domu. Nic się nie zmieniło: ze środka, spomiędzy szczelin w ścianach i drzwiach, dobiegał nerwowy tupot drobnych odnóży samców.
Nikt nie wyszedł jej na spotkanie.
Przechodnie wydzielali chymiczne sygnały oburzenia – za to, że wróciła, i za to, że szpieguje z ukrycia czyjeś domostwo. Ignorowała je.
Gdyby weszła do środka i zastała tam matkę, obie byłyby wściekłe i zasmucone. Kłóciłyby się bezsensownie, jakby od ostatniego spotkania nie dzieliły ich długie lata.
Gdyby weszła do środka i zastała tam siostrę, która powiedziałaby, że matka już nie żyje, czułaby się samotna, między innymi dlatego, że pozwoliła jej odejść bez słowa ostatniej zniewagi lub przebaczenia. Serce by jej pękło.
A gdyby nie zastała nikogo… prócz samców kłębiących się na podłodze, żyjących jak robactwo – którym w istocie byli – nie zadbanych już jak bezmózgie książęta, ale śmierdzących i żrących padlinę… gdyby matki i siostry już nie było… wtedy okazałoby się, że Lin po prostu stoi bez przyczyny przed opuszczonym domem. Jej powrót stałby się niedorzeczny, śmieszny.
Minęła co najmniej godzina, zanim khepri odwróciła się plecami do gnijącego domu. Jej głowoodnóża poruszały się niespokojnie, a cały głowoskarabeusz pulsował z podniecenia, zmieszania i samotności. Ruszyła z powrotem w stronę stacji.
Zmagając się ze wszystkich sił z melancholią, wysiadła w Crow i wydała część olbrzymiego honorarium, które dostała już od pana Motleya, na książki i egzotyczne potrawy. Weszła też do ekskluzywnego butiku dla kobiet. Właścicielka sklepu nie szczędziła jej szyderczych uwag, póki nie zobaczyła szeleszczącego pliku gwinei, którym Lin władczym gestem wskazała na dwie sukienki. Khepri nie spieszyła się – pozwoliła dopasować wszystkie wymiary stroju tak, by przylegał do ciała w zmysłowy sposób, zgodnie z intencją projektanta pracującego z myślą o ludzkich samicach.
Kupiła obie sukienki. Właścicielka nie odezwała się ani słowem, tylko zmarszczyła nos, przyjmując pieniądze z rąk khepri.
Włożywszy na siebie świeżo kupione, ciemnobłękitne dzieło sztuki krawieckiej efektownie kontrastujące z jej skórą, Lin wybrała się na Pola Salacusa. Nie potrafiła jednak określić, czy czuje się lepiej czy gorzej niż przedtem.
Następnego ranka, udając się na drugi koniec miasta w poszukiwaniu Isaaca, ubrała się w tę samą sukienkę.
*
Tymczasem w dokach Kelltree świt powitano potężnym okrzykiem. Dokerzy-vodyanoi spędzili całą noc, kopiąc, równając, kształtując i wygładzając swe ogromne wododzieło. Kiedy wstało słońce, setki istot wynurzyły się z brudnego nurtu, by wynieść garść wody i cisnąć ją dalej, poza strefę niezwykłego wykopu.
Dokerzy pokrzykiwali i podśpiewywali radośnie, wydobywając resztki ostatniej strugi, która pozostała na dnie wodnego rowu. Ogromna rozpadlina w rzecznym nurcie, wbrew prawom natury wypełniona powietrzem, a nie wodą, spinająca przeciwległe brzegi, miała dobrych pięćdziesiąt stóp szerokości i osiemset długości. Po obu stronach pozostawiono jedynie wąskie przesmyki wody, aby zapobiec wylaniu rzeki. Na dnie rowu, czterdzieści stóp pod powierzchnią, uwijało się mrowie vodyanoich. Ich tłuste ciała ocierały się o siebie w gęstym szlamie, a każdy z nich zajęty był uklepywaniem i głaskaniem połyskliwej powierzchni pionowych ścian wodnego kanionu. Od czasu do czasu któryś z nich nabierał ochoty na rozmowę z kolegą, a wtedy odbijał się potężnie mocarnymi, żabimi łapami i skakał ponad głowami pobratymców. Inni znikali wprost w unieruchomionym nurcie rzeki, pracując zawzięcie błoniastymi stopami. Pozostali natychmiast wygładzali nadwerężoną ścianę wododzieła, by nie dopuścić do zniszczenia blokady.
W samym środku rowu trzej krępi vodyanoi konferowali bez przerwy; z rzadka tylko któryś z nich skakał w stronę pracujących i przekazywał im uwagi, by zaraz powrócić do przerwanej dyskusji. Debata była zażarta, a uczestniczyli w niej wybrani przez ogół dokerów przywódcy komitetu strajkowego.
Kiedy słońce uniosło się nad horyzont, vodyanoi zgromadzeni na dnie rzeki i ci, którzy stanęli na jej brzegach, rozwinęli transparenty: „Domagamy się uczciwej płacy!”, „Nie ma podwyżki, nie ma rzeki!”
Po obu stronach przerwanego nurtu pojawiły się małe łodzie. Wiosłujący marynarze kierowali je odważnie ku krawędziom rozpadliny i próbowali oszacować w przybliżeniu jej rozmiary. Z powagą potrząsali głowami ku uciesze obserwujących ich vodyanoich.
Kanał w poprzek rzeki został wykopany nieco na południe od mostu Barley, na samym końcu doków. Wiele statków oczekiwało na wpłynięcie lub wypłynięcie z portu. Ponad milę w dół rzeki, na stęchłych wodach między Badside a Dog Fenn, ciągnął się szereg statków handlowych, stojących na kotwicy, z kotłami nastawionymi na najmniejszą moc. W przeciwnym kierunku, przy kejach Kelltree, w szerokich kanałach obok suchych doków, kapitanowie okrętów z dalekich stron – nawet z Khadoh! – spoglądali coraz bardziej niecierpliwie w stronę pikiet urządzanych przez vodyanoich na zaśmieconych nabrzeżach i z niepokojem myśleli o tym, jak i kiedy wrócą do domów.
Wczesnym przedpołudniem pojawili się ludzie, tragarze, którym zlecono załadunek i rozładunek towarów. Wkrótce przekonali się, że nie czeka ich zbyt wiele pracy. Gdy tylko obsłużyli statki wciąż stojące na kotwicy w samym Kelltree, utknęli z robotą na dobre.
Niedługo potem w pobliżu blokady pojawiła się grupa mężczyzn, którzy w poprzednich dniach prowadzili rozmowy z komitetem protestacyjnym. Punktualnie o dziesiątej opuścili stanowiska pracy w okolicznych stoczniach i pobiegli w kierunku wodnego kanionu, witani histerycznymi, radosnymi okrzykami vodyanoich. Przybysze wyciągnęli własne transparenty: „Ludzie i vodyanoi razem przeciwko szefom!”
Wkrótce śpiewali hałaśliwe pieśni wraz z budowniczymi wododzieła.
W ciągu kolejnych dwóch godzin atmosfera zgęstniała. W obrębie doków, otoczonych niskim murem, rozpoczęła się kontrdemonstracja ludzi. Wykrzykiwano pod adresem vodyanoich obelżywe hasła, nazywając protestujących „żabami” i „ropuchami”. Tych ludzi, którzy dołączyli do strajku, okrzyknięto „zdrajcami rasy”. Ostrzegano, że akcja vodyanoich doprowadzi do upadku doków, a wtedy i inni robotnicy będą stratni. Niektórzy rozdawali ulotki partii Trzy Pióra.