Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 12

Czy kiedy zabójca czai się gdzieś między rezydencjami na Flag Hill lub w Canker Wedge, milicja traci czas lub szczędzi środków? Ależ skąd! Dowodzi tego chociażby obława na Jacka Pół-Pacierza! A przecież gdy w Zakolu Smogu atakuje Złodziej Oczu, nic się nie dzieje! W ubiegłym tygodniu wydobyto z wód Smoły kolejną, piątą już, pozbawioną oczu ofiarę – a odziani w błękit brutale ze Szpikulca nie mają nic do powiedzenia w tej sprawie. Mówimy: INNE PRAWO OBOWIĄZUJE BOGATYCH, A INNE BIEDNYCH!

W całym Nowym Crobuzon pojawiają się plakaty domagające się twojego głosu – o ile masz dość szczęścia, by go mieć! Partia Pełne Słońce burmistrza Rudguttera pohukuje i grozi, partia Nareszcie Przejrzeliśmy rozsiewa chytre słowa, partia Różne Drogi okłamuje gnębionych obcych, a ludzkie śmiecie z Trzech Piór otwarcie rozlewają swoją truciznę. Mając tak żałosny wybór,»Runagate Rampant«wzywa do bojkotu elekcji! Zbudujmy od podstaw nową partię i wyrzeknijmy się cynicznej gry zwanej wyborczą loterią. Mówimy: NIECH KAŻDY MA PRAWO GŁOSOWANIA ZA ZMIANĄ NA LEPSZE!

Dokerzy rasy vodyanoi z Kelltree dyskutują o możliwości strajku po tym, jak władze portowe dramatycznie obniżyły ich zarobki. Tymczasem Ludzka Gildia Dokerów w haniebny sposób odmówiła im poparcia. Mówimy: TRZEBA DĄŻYĆ DO WSPÓŁPRACY WSZYSTKICH RAS PRZECIWKO SZEFOM!

Derkhan przerwała czytanie i uniosła głowę, gdy do wagonu wsiadła para młodych ludzi. Spokojnie i dyskretnie złożyła gazetkę „Runagate Rampant” i wsunęła ją do torebki.

Siedziała w przedniej części wagonu, zwrócona plecami do kierunku jazdy. Mogła obserwować nielicznych pasażerów, nie rozglądając się nienaturalnie na wszystkie strony. Para, która chwilę wcześniej wsiadła na stacji Sedim Junction, zakołysała się, gdy pociąg ruszył, i czym prędzej usiadła. Młodzi mieli na sobie proste, ale dobrze skrojone i utrzymane ubrania, czym wyróżniali się na tle innych podróżnych zmierzających w stronę Dog Fenn. Derkhan pomyślała, że muszą być misjonarzami Veruline’a, być może studentami uniwersytetu w Ludmead, zapuszczającymi się pobożnie i z podziwu godnym poświęceniem w głębiny Dog Fenn, aby naprawiać dusze biedoty. W myślach parsknęła pogardliwie pod ich adresem i sięgnęła do torebki po lusterko.

Sprawdziwszy, czy nie jest obserwowana, Derkhan przyjrzała się krytycznie swojej twarzy. Minimalnie poprawiła białą perukę i docisnęła do policzka gumową bliznę, by upewnić się, że nie odleci. Ubrała się tego dnia wyjątkowo starannie: strój był brudny i poszarpany – zdecydowanie nie sugerował zamożności właścicielki, a tym samym nie przyciągał uwagi podejrzanych indywiduów w Fenn – a jednocześnie nie na tyle zniszczony, by sprowadzić na nią święty gniew pasażerów w Crow, gdzie rozpoczynała swą podróż.

Notatnik trzymała na kolanie i korzystając z wolnej chwili, próbowała przygotować wstępną wersję materiału na temat konkursu o nagrodę Shintacost. Pierwsza runda miała odbyć się gdzieś pod koniec miesiąca; Derkhan zamierzała napisać dla „Beacona” o tym, które prace mają, a które nie mają szans na zakwalifikowanie się do drugiej fazy konkursu. Miała pomysł na artykuł z humorem, ale niepozbawiony poważnych wniosków na temat polityki realizowanej przez jurorów. Patrząc na niezbyt udany wstęp, westchnęła ciężko. „To chyba nie jest najlepszy moment” – pomyślała.

Spojrzała przez okno po lewej, na panoramę miasta. Fragment linii kolejowej Dexter między Ludmead a południowo-wschodnią, przemysłową strefą Nowego Crobuzon przebiegał estakadą mniej więcej w połowie wysokości największych gmachów, toczących nieustanną bitwę z niebem. Ponad połacie dachów wybijały się wieże milicji w Brock Marsh i na Strack Island, a także – w dalszej perspektywie – we Flyside i Sheck. Pociągi kursujące linią Sud skręcały na południe, na drugi brzeg Wielkiej Smoły.

Wyblakłe Żebra piętrzyły się wzdłuż toru, sięgając ponad dachy wagonów. Dym i kurz unosiły się w powietrzu tak gęstym obłokiem, że pociąg dawał się płynąć na fali smogu. Odgłosy pracy fabrycznych maszyn były coraz głośniejsze. Wagony w pędzie minęły kolonię ogromnych kominów górujących nad Sunter niczym kępa gigantycznych drzew. Leżąca nieco dalej na wschód dzielnica Echomire była już strefą czysto industrialną. „Gdzieś tam, na dole i odrobinę na południe – pomyślała Derkhan – vodyanoi przygotowują swój marsz protestacyjny. Powodzenia, bracia”.

Gdy pociąg skręcił, siła odśrodkowa pchnęła ją nieco ku zachodowi. Oddalali się od linii Kelltree i mknęli na wschód, szykując się do przeprawy na drugą stronę rzeki.

W polu widzenia pojawiły się nagle maszty wysokich statków cumujących w Kelltree. Wielkie i małe kadłuby kołysały się łagodnie na falującej wodzie. Derkhan zauważyła zwinięte żagle, ogromne wiosła i ziejące czeluście kominów należące do jednostek handlowych z Myrhock, Shankell i Gnurr Kett. Woda kipiała tu i ówdzie ponad okrętami zbudowanymi z wielkich muszli nautilusów. Pociąg zakręcał, a Derkhan coraz mocniej odwracała głowę, nie odrywając wzroku od panoramy.

Na południu, ponad dachami, widziała połyskliwą powierzchnię Wielkiej Smoły, a na niej nieustający ruch małych i dużych statków. Zgodnie z pradawnym rozporządzeniem władz, większe jednostki – z reguły zagraniczne – zatrzymywały się pół mili w dół rzeki przed zlewiskiem Smoły i Egzemy; w dokach za Strack Island. Przez ponad półtorej mili na północnym nabrzeżu Wielkiej Smoły jeżyły się setki wież dźwigów, ani na chwilę nieustających w pracy, pochylających się nad ładowniami niczym olbrzymie, brodzące ptaki. Roje barek i holowników przejmowały towary i transportowały je dalej w górę rzeki, do Zakola Smogu i Gross Coil, a potem w podejrzane rewiry Creekside. W coraz mniejszych skrzyniach ładunki płynęły kanałami Nowego Crobuzon, zasilając magazyny niewiele znaczących firm i upadających warsztatów; szukając drogi w labiryncie niczym laboratoryjne szczury.

W glinę Kelltree i Echomire wgryzały się głęboko kwadratowe baseny portowe, wodne zaułki miasta, połączone z rzeką siecią wiecznie zatłoczonych kanałów. Tylko raz próbowano stworzyć duplikat doków Kelltree, w Badside. Derkhan widziała, co pozostało z ambitnych planów: trzy wielkie kanały pełne śmierdzącego, malarycznego błocka, ponad powierzchnię którego wystawały gnijące resztki na poły zatopionych wraków i poskręcane, metalowe dźwigary.

Grzechot i łomot żelaznych kół o torowisko zmienił nagle ton, gdy buchająca parą lokomotywa wciągnęła swój ładunek na masywną konstrukcję mostu Barley. Pociąg zachwiał się nieco i zwolnił na zaniedbanych szynach, unoszących się coraz wyżej, jakby w pogardzie dla Dog Fenn.

Nieliczne, szare bloki z sypiącego się betonu wyrastały z ciemnych ulic jak chwasty z kloacznego dołu. Wiele z nich było niewykończonych; żelazne pręty zbrojenia wciąż jeszcze sterczały z murów tam, gdzie zabrakło dachów. Krwawiły rdzą od deszczu i wiecznie wilgotnego powietrza, plamiąc starzejące się lica domów. Wyrmeni śmigali ponad owymi monolitami niczym sępy wypatrujące padliny, przysiadając sporadycznie na najwyższych kondygnacjach i paskudząc na dachy sąsiednich budynków. Za każdym razem, gdy Derkhan przyglądała się pejzażowi Dog Fenn, slumsy zdawały się mieć inny kształt niż poprzednio; jakby puchły i przeobrażały się bez ustanku. Tunele wykopane pod Nowym Crobuzon tworzyły drugie miasto – stale rozrastającą się sieć kanałów i katakumb. Drabina oparta o mur następnego dnia była już przybita na stałe, a tydzień później, odpowiednio wzmocniona, stawała się schodami na nowo wzniesione piętro, wsparte ryzykownie na dachach dwóch sąsiednich budynków. Gdziekolwiek Derkhan spojrzała, widziała ludzi leżących, biegających lub walczących ze sobą wysoko na dachach. Wstała z wysiłkiem, czując zapach Fenn wsączający się wolno do wnętrza hamującego pociągu.

*

Jak zawsze przy wyjściu z dworca nikt nie sprawdzał jej biletu. Gdyby nie to, że mało prawdopodobna wpadka mogła mieć dramatyczne konsekwencje, Derkhan nigdy nie zaprzątałaby sobie głowy płaceniem za przejazd. Rzuciła świstek na zaśmiecony kontuar i ruszyła schodami w dół.

Drzwi stacji Dog Fenn zawsze były otwarte. Rdza i bluszcz zatrzymały je raz na wieki w jednej pozycji, przytulone do ścian. Derkhan przekroczyła próg i znalazła się na bruku Silverback Street, tonącej w smrodzie i dzikich wrzaskach. Pod ścianami domostw, lepkich od grzybów i pleśniejącego tynku, stały gęsto upakowane stragany. Wszelkiego rodzaju towary – niektóre zaskakująco dobrej jakości – można było kupić właśnie tu, w pobliżu dworca. Derkhan ruszyła dalej, w głąb slumsów. Zaraz też otoczyły ją okrzyki dobiegające ze wszystkich stron jednocześnie. Sprzedawcy reklamujący swoje dobra z powodzeniem mogli uchodzić za prowodyrów wyjątkowo gwałtownej demonstracji. Oferowali przede wszystkim żywność:

– Cebula! Kto kupi moją doskonałą cebulę?

– Ślimaki! Jedzcie ślimaki!

– Bulionik na rozgrzewkę!

Jednak również inne towary i usługi dostępne były dosłownie na każdym rogu.

Dziwki zbierały się w obleśne i hałaśliwe bandy. Paradowały w brudnych halkach z tandetnymi falbanami z kradzionego jedwabiu, skrywając siniaki i popękane naczynka krwionośne pod maską biało-szkarłatnego makijażu. Śmiały się ustami pełnymi połamanych zębów i ochoczo wdychały drobiny shazbahu, dla oszczędności zaprawionego sadzą i trutką na szczury. Niektóre z nich były jeszcze dziećmi: kiedy nikt nie patrzył, bawiły się papierowymi lalkami i drewnianymi kółkami, gdy zaś w pobliżu zjawiał się mężczyzna, wydymały usta, wysuwały lubieżnie języki i waliły potencjalnych klientów odważnymi słowy.

Kurwy z Dog Fenn stały najniżej w hierarchii tej – i tak pogardzanej – profesji. Prawdziwi koneserzy szukali gdzie indziej wybitnie dekadenckiej, pomysłowej, obsesyjnej, ocierającej się o fetyszyzm rozrywki: w dzielnicy czerwonych latarń między Crow a Spit Hearth. W Dog Fenn dostępne były jedynie najprostsze, najszybsze i najtańsze formy folgowania potrzebom ciała. Tutejsi klienci byli równie biedni, brudni i chorzy jak prostytutki.

Prze-tworzeni w stylu industrialnym dobrze nadawali się na bramkarzy w klubach, z których mimo wczesnej pory wysypywały się już grupki kompletnie znieczulonych pijaków. Przestępowali nerwowo na swych kopytach i wielkich stopach, agresywnie zaciskając metalowe szczypce. Mieli twarze ofiar wiecznie spodziewających się ataku. Na szyderstwa przechodniów odpowiadali jedynie spojrzeniami; ze spokojem przyjmowali nawet splunięcie w twarz, bojąc się utraty pracy. Ich strach był w pełni zrozumiały: Derkhan mijała właśnie z lewej strony mroczną niszę pod jednym z łuków wspierających tory kolejowe. Rozchodził się stamtąd fetor gówna i oleju; słychać było metaliczny szczęk i ludzkie jęki prze-tworzonych – konali w żałosnej sforze, głodni i pijani.

32
{"b":"94924","o":1}