Wyrmeni byli zastraszeni. Z przerażeniem opowiadali o potworach, które pojawiły się na niebie.
Wieczorami rozpalali ogniska na swych wysypiskach śmieci i trzymali się razem, raz po raz uciszając dzieci. Na zmianę opowiadali o dziwnych, niespodziewanych podmuchach powietrza i straszliwych cieniach, które widywali ostatnio nad miastem. Niektórzy czuli też krople lepkiego płynu, które znienacka spadały na nich z góry.
Wyrmeni ginęli.
Na początku były tylko słowa. Choć mocno przestraszeni, wyrmeni z przyjemnością wymieniali relacje o tym, co się podobno wydarzyło. Potem jednak dotarły do nich wieści o istotach, które znali. Nocą powtarzano z ust do ust imiona ofiar, których ciała, śliniące się i pozbawione rozumu, znajdowano tu i ówdzie. Aframo i Sideways, Minty i – co przeraziło ich najbardziej – słynny Buggerme, szef klanów ze wschodniej części miasta. Ten nigdy nie przegrał walki. Nigdy się nie wycofał. A jednak córka znalazła go nieprzytomnego, z nosem i ustami ociekającymi śluzem, z szeroko otwartymi, martwymi oczami, w krzakach przy rdzewiejącej wieży gazowej w Arbogate Green.
Znaleziono też dwie matrony rasy khepri, siedzące bez zmysłów na Placu Posągów. Jeden z vodyanoich unosił się nieruchomo na płyciźnie rzecznej w Murkside, z wielkimi ustami wykrzywionymi w idiotycznym grymasie. Odnajdowano też coraz więcej ludzi pozbawionych zmysłów. Liczba ofiar rosła nieustannie.
Starsi ze Szklarni w Riverskin nie potrafili ustalić, czy wśród zaatakowanych był choć jeden kaktus.
Na drugiej stronie „Quarrela” ukazał się artykuł zatytułowany Tajemnicza epidemia imbecylizmu .
Teraz już nie tylko wyrmeni widywali rzeczy, których nie powinni byli zobaczyć. Pojawili się pierwsi dwaj czy trzej, a potem coraz liczniejsi świadkowie, którzy w histerycznych relacjach twierdzili, że znajdowali się w pobliżu osób, które zostały pozbawione zmysłów. Ci, którzy przeżyli, opowiadali, że podczas ataku byli zdezorientowani, pogrążeni w osobliwym transie, ale udało im się zapamiętać pewne szczegóły. Sparaliżowani strachem na samo wspomnienie, bełkotali o potworach, o diabelskich owadach bez oczu, o ciemnych, przygarbionych ciałach i nieziemskiej kombinacji kończyn. Mówili o sterczących zębach i hipnotyzujących skrzydłach.
*
Dzielnica Crow rozciągała się wokół Dworca Perdido zagmatwaną siecią przelotowych ulic i na w pół ukrytych zaułków. Główne arterie – LeTissof Street, Concubek Pass i Bulwar Dos Gherou – rozchodziły się gwiaździście od placu BilSantum i gmachu centralnej stacji. Były szerokie i wiecznie zatłoczone rojem wozów, taksówek i pieszych.
Nie było tygodnia, by nie otwarto tu kolejnego eleganckiego sklepu. Wielkie domy towarowe zajmowały nieraz trzy piętra budynków; mniejsze przybytki, o wystawach rozświetlonych najnowszymi osiągnięciami gazowej technologii oferowały lampy i żyrandole o kunsztownych, mosiężnych zdobieniach, artykuły spożywcze, kosztowne tabakiery i szyte na miarę ubrania.
Budynki przy mniej reprezentacyjnych ulicach, kapilarnych naczyniach miejskiej tkanki, pełne były gabinetów lekarskich, kancelarii prawniczych, notariatów, aptek oraz siedzib towarzystw dobroczynnych i wyjątkowo ekskluzywnych klubów. Dostojni patrycjusze w nienagannie uszytych garniturach spokojnie przechadzali się zadbanymi chodnikami.
Konsekwentnie ignorowano jedynie pozostałości mniej zachwycających dzieł chorej architektury, wciśniętych w mało uczęszczane rejony Crow.
Spit Hearth, dzielnica leżąca nieco dalej na południowy wschód, przecięta była napowietrznym kablem łączącym wieżę milicji w Brock Marsh z Dworcem Perdido. Podobnie jak Sheck, była to strefa ożywionego życia gospodarczego; ostoja małych sklepików i kamiennych domków łatanych cegłami. Spit Hearth miała jednak także swoją strefę mroku: przetwarzanie. Tam, gdzie dzielnica graniczyła z rzeką, znajdowały się podziemne fabryki karne, z których raz po raz dobiegały jęki bólu i szybko ucinane okrzyki przerażenia. Jednakże dla wyższego dobra mieszkańcy Spit Hearth starali się ignorować przykre sąsiedztwo i traktować je tylko z odrobiną niesmaku.
Tutejsze uliczki należały do wyjątkowo ruchliwych. Kręcili się po nich między innymi pielgrzymi udający się do świątyni Palgolaka na północnym krańcu Brock Marsh. Przez stulecia Spit Hearth była rajem dla zbuntowanych kościołów i towarzystw religijnych. Niewykluczone, że mury jej domów trwały wyłącznie dzięki oblepiającym je warstwom tysięcy plakatów z zaproszeniami na teologiczne wykłady i debaty. Zakonnice i mnisi z dziwnych sekt kontemplacyjnych przemykali pospiesznie uliczkami, unikając wzrokowego kontaktu z nieznajomymi. Niemal na każdym rogu można było spotkać kłócących się derwiszów i kapłanów.
Najgorzej skrywanym sekretem Nowego Crobuzon były jednak kwartały znajdujące się na pograniczu Spit Hearth i Crow, wciśnięte między dwie porządne dzielnice jak brudna plama poczucia winy. W porównaniu z innymi częściami miasta był to rejon niewielki – kilka wąskich uliczek ze starymi domami, które z łatwością można było połączyć kładkami czy drabinami. Ukryte na dnie ceglanych kanionów chodniki zdawały się szukać schronienia w labiryncie niecodziennie udekorowanych budynków.
Była to okolica burdeli. Dzielnica czerwonych latarń.
Późnym wieczorem David Serachin zagłębił się w ulice północnego krańca Spit Hearth. Mógł wybrać tę trasę, by dotrzeć do domu w Skulkford, przeszedłszy pod torami linii Sud i pod milicyjnym kablem, a potem przez Sheck, obok masywu wieży i dalej, do Skulkford Green. Byłby to długi spacer, a jego trasa mogłaby wzbudzić zdziwienie.
David minął łukowate sklepienie wiaduktu przy stacji Bazar Śliny i korzystając z jego cienia, obejrzał się przez ramię. Ludzie, których zobaczył, byli zwyczajnymi przechodniami. Nikt go nie śledził. Wahał się jeszcze przez moment, a potem, gdy górą przemknął ze świstem pociąg, wynurzył się spod huczącej echem, ceglanej konstrukcji.
Skręcił na północ, by wzdłuż kolejowego szlaku iść w stronę miasta dziwek.
Wcisnął dłonie głęboko do kieszeni i nisko zwiesił głowę. To, co robił, było haniebne i nie mógł nie czuć do siebie pogardy.
Na obrzeżach dzielnicy czerwonych latarń królował towar dla wyjątkowo ortodoksyjnych amatorów rozkoszy. Owszem, widać było i zwyczajne ulicznice, ale gatunek ten, tak licznie reprezentowany w innych częściach Nowego Crobuzon, tutaj należał do mniejszości. Pogranicze Spit Hearth było królestwem bardziej leniwych dostarczycielek przyjemności, pracujących pod dachami domów publicznych. Budynki, których najniższe kondygnacje często mieściły w sobie sklepy oferujące konwencjonalne dobra pierwszej potrzeby, rozświetlone były na wyższych piętrach blaskiem gazowych lamp, w tradycyjny sposób stłumiony czerwonymi filtrami. W niektórych bramach stały młode kobiety w obcisłych gorsetach, nawołujące dyskretnie co bardziej obiecujących przechodniów. Ulice nie były tu tak pełne jak w centrum miasta, ale ruch był spory. Mężczyźni generalnie wyglądali na dobrze sytuowanych; tutejszy towar z pewnością nie był przeznaczony dla biedoty.
Niektórzy przechadzali się zaułkami z dumnie podniesionymi głowami. Większość jednak skradała się wstydliwie jak David.
Powietrze było ciepłe i brudne. Gwiazdy połyskiwały mętnie na ciemnym niebie. Ponad dachami niósł się cichy szept wiatru, czasem zagłuszany przez świst pędzącej górą kapsuły. Było coś ironicznego w tym, że ponad dzielnicą, w której kupczono ciałem, przemykają obojętnie szybkie pojazdy stróżów prawa. Milicyjne naloty na tę dzielnicę zdarzały się niezmiernie rzadko i dotyczyły jedynie niektórych domów. Tam, gdzie płatności regulowano bez szemrania i nie dochodziło do aktów przemocy poza pokojami służącymi wyłącznie do jej uprawiania, funkcjonariusze nie zjawiali się nigdy.
W nocnym powietrzu wyczuwało się jednak coś niepokojącego, coś znacznie głębszego niż zazwyczaj panująca tu atmosfera nerwowości i podniecenia.
W niektórych budynkach rozświetlone okna przesłonięto jedynie miękkim, delikatnym muślinem. Kobiety w cieniutkich koszulkach lubieżnie gładziły dłońmi swe ciała, spoglądając na potencjalnych klientów spod skromnie spuszczonych rzęs. W okolicy nie brakowało też burdeli z obcymi, w których pijani młodzieńcy dopingowali się nawzajem do przejścia rytuału męskości, pieprząc kobiety kheprich, vodyanoich lub jeszcze bardziej egzotycznych ras. Spoglądając w ich stronę, David ze wszystkich sił starał się nie myśleć o Isaacu.
Nie zatrzymywał się. Nie lustrował wzrokiem mijanych kobiet. Wchodził coraz głębiej w świat rozpusty.
Za kolejnym węgłem skręcił w uliczkę niższych, mniej efektownych domów, których okna pełne były mało subtelnych aluzji co do natury oferowanych tu usług. Bicze. Kajdanki. Siedmio- lub ośmioletnia dziewczynka w wózku dziecięcym, piszcząca i zasmarkana.
David szedł dalej. Spotykał coraz mniej ludzi, ale ani przez chwilę nie był sam. W nocnym powietrzu rozchodziły się ciche dźwięki rozmów, dobrej muzyki, śmiechu i bólu. Słychać było też poszczekiwanie i wycie zwierząt.
W pobliżu serca dzielnicy, labiryntu płatnej rozkoszy, znajdował się mały i prawie pusty zaułek. David poczuł dreszcz, kiedy stanął na jego nierównym bruku. Tutaj w drzwiach budynków chowali się mężczyźni – ociężali i gburowaci, odziani w tanie garnitury, czekający na równie żałosnych klientów.
David zbliżył się do bramy jednej z kamienic. Ochroniarz zatrzymał go w miejscu, opierając dłoń na jego piersi.
– Przysyła mnie pani Tollmeck – wymamrotał uczony. Mężczyzna ustąpił.
Wnętrze rozjaśniał jedynie marny blask lamp o grubych, brązowych abażurach. Cały hol sprawiał wrażenie lepkiego od światła w kolorze sraczki. Za biurkiem siedziała sroga kobieta w średnim wieku, ubrana w ponurą sukienkę w kwiaty, kolorystyką nawiązującą do abażurów. Spojrzała na Davida przez połówkowe szkła okularów.
– Pan tu pierwszy raz? – spytała. – Jest pan umówiony?
– Pokój numer siedemnaście, o dziewiątej. Nazwisko: Orrel – odparł David. Kobieta za biurkiem minimalnie uniosła brwi i spuściła głowę, by zajrzeć do otwartej księgi, która leżała przed nią.
– Ach, tak. W takim razie… – spojrzała na zegar-…przyszedł pan o dziesięć minut za wcześnie, ale w zasadzie może pan już iść na górę. Zna pan drogę? Sally już czeka. – Kobieta uniosła głowę, mrugnęła konfidencjonalnie i uśmiechnęła się w tak ohydny, potworny sposób, że Davidowi zrobiło się niedobrze.